Kalejdoskop zmysłów rozdział 2

with Brak komentarzy
Getting your Trinity Audio player ready...

Kalejdoskop zmysłów od Monika Liga

Rozdział drugi

Początki

Praca okazała się lekka, mało wysilająca zwoje mózgowe i wręcz nudna. Było jednak kilka urozmaiceń, którymi wypełniałam swój czas wolny, czyli przerwy pomiędzy dostarczaniem mi nowych spraw i numerów do wklepania w system firmowy. Internet, ten zawładnął mną zachłannie. Serfowałam po necie z radością, bo nie posiadałam komputera osobistego. Nie miałam go nawet w planach. Musiałam kupić pralkę i odmienić łazienkę, by nie załapywać „doła” co dzień rano. Bure kafle na ścianach i podłodze doskwierały o wiele bardziej niż brak medium, jakim był komputer. Wolałam odnawiać meble, oklejając je wyprawionymi kawałkami z gazet i pokrywając warstwami utrwalacza. Stara komoda wyglądała coraz bardziej wesoło. Przyjemność sprawiało mi ożywianie czegoś, co większość ludzi wystawiłaby na śmietnik. Nowoczesne wzory i żywe kolory na klasycznym meblu. Oprawienie wspomnień i dotyku palców babci. Uwiecznienie go. Drugą przyjemnością stał się papieros i tego nauczyłam się w firmowej palarni. Każdy, kto zatrudniał się w firmie palił, uczył się nałogu, lub był biernym palaczem. Życie towarzyskie firmy toczyło się w pomieszczeniu, którego wyciąg nie dawał rady odessać nadmiaru dymu. Nie sposób było przejść obok i nie wejść doń, gdy wybuchy śmiechu kusiły i przywoływały do wewnątrz. Latem uchylano niewielkie okienko w pomieszczeniu. W chłodne dni podtruwaliśmy się skondensowanym dymem.

– Nie zapalisz z nami, Marlena? – Agnes, siedząca w idealnej pozie na plastiku krzesła, przywoływała mnie do wewnątrz palarni. – Chodź.

W tym „chodź” usłyszałam, że nakazuje mi zajęcie miejsca w pomieszczeniu. Sugerowała w ten sposób, że powinnam się zintegrować, dać siebie poznać. Weszłam w zadymione siwo i szczypiące w oczy i gardło pomieszczenie, zajęłam jedyne, wolne miejsce. Rozmowy przycichły, ale na szczęście tylko na chwilę. Oczy każdego prześlizgiwały się po mnie, ja udawałam, że tego nie zauważam. Co chwilę ktoś żartował, inny ktoś odpowiadał żartem, reszta śmiała się, a wraz z nimi i ja. Wyglądało na to, że ci ludzie to zgrany team. Towarzystwo wymieniało się, wracając co chwilę do swoich spraw, biegnąc, by odebrać telefon od klienta, lecz wracało po jakimś czasie. Wracałam i ja. Tematem przewodnim była impreza. Planowano muzykę, którą należy zabrać i używki, o których mówiono otwarcie. Dziwne to wszystko było, ale i nastrajało wesoło. Nikt nie wciągał mnie na siłę do rozmowy. Wiedzieli, że w tak barwnym towarzystwie muszę mieć czas na oswojenie się, odnalezienie.

Piątkowe popołudnie. Imprezowe nastroje nie mogły być już chyba bardziej naenergetyzowane. Każdy cieszył się wyjazdem i tylko ja nie wiedziałam, czego się spodziewać. Zbiórka pod biurem i autokar czekający na nas. Wyjazd punkt piętnasta. Tak naprawdę, to już od południa mało kto zajmował się pracą. Pierwszą butelkę whiskey odkorkowano już w momencie zajmowania miejsc. Plastikowy kubek powędrował pomiędzy siedzeniami. Nie chciałam się wyłamywać i mimo szczerej nienawiści, jakim darzyłam mocne alkohole, wypiłam. Zapiekło w gardle, wykrzywiło twarz, ale posmakowało. Nie znałam tego smaku, bo i skąd miałam znać? To musiał być drogi alkohol. Drugą porcję wypiłam już bez skrzywienia.

Zabawny hotel. Coś, jak korzenioplastyka – wczesny Gierek. Lamperia z cienkich, połyskliwych desek na ścianach, niemodne lampy, dające zbyt mało światła na suficie i firanki w kwiatki w oknach. Widoki za oknem, słońce na górskich stokach porośniętych strzelistą zielenią drzew, wynagradzały brzydotę obiektu. Górskie powietrze, chłód wokoło i rześkość nie była jednak tym, co interesowało ludzi, z którymi pracowałam. Oni zajmowali pokoje, śmiejąc się głośno i planując już wieczorną zabawę. Miałam pokój z Agnes i wystrój tego pomieszczenia rozśmieszył mnie. Ryczący jelonek na obrazku nad moim łóżkiem, widoczek górski nad drugim, tym dla Agnes. Materiałowe klosiki, w kolorze kupy, na lampkach przy łóżkach i niemrawy odcień farby na ścianach. Łazienka przyprawiała o ból oczy, a zużycie sanitariatów zniechęcało do skorzystania z nich. Trudno, nie wybierałam hotelu, nie płaciłam zań, nie mam co narzekać. Wyjazd nie nazywał się „imprezą”, lecz szkoleniem z noclegiem. Skoro tak się nazywał, trzeba było rozpocząć go od spotkania w salce konferencyjnej. Była nią stołówka zaadoptowana w tym celu. Telebim, rzutnik, wykresy i monotonna, godzinna przemowa szefa jednostki, Przemka. Mówił o celach osiągniętych przez naszą ekipę, o tym, co mamy do wypracowania, oraz o wadze dobrych relacji z centralą w Warszawie. Zakończył informacją, że kilkanaście osób z Warszawy dojedzie do nas niebawem, w celach integracyjnych właśnie. Po tych słowach podniosła się wrzawa i zapanowało ogólne ożywienie. Przemowa uśpiła większość, lecz news o kumplach poderwał wszystkich. Przede wszystkim żeńską część załogi. Mężczyźni cieszyli się trochę spokojniej.

– O co chodzi z tą Warszawą? – Pochyliłam się do Agnes. – Dlaczego tak się ekscytują?

– Bo to najbardziej rozrywkowi ludzie pod słońcem – odszepnęła. – Z nimi ten hotel ma przechlapane.

– W jakim sensie? – Nie rozumiałam.

– W sensie rozpierduchy, mała. – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Oni tracą wszelkie hamulce, gdy się z nami bawią.

I to był koniec wyjaśnień. Bardziej zagubiona nie mogłam już być. Chcąc nie chcąc, byłam też równie podekscytowana co reszta. Obiadokolacja w „gierkowej” stołówce, na wysłużonych talerzach, których dobre czasy minęły lata temu, był smaczny i pożywny. Dziwnie czułam się z tym rosnącym podnieceniem ludzi. Oni szykowali się na wieczór, jakby to co najmniej miała być impreza wieńcząca ich życie.

Wieczór. Sala, która wcześniej służyła jako miejsce szkolenia, później stołówka, teraz zmieniła się nie do poznania. Grube zasłony w wysokich oknach, wychodzących na piękne, górskie widoki, zaciągnięto. Oświetlenie sufitowe wyłączono. Dziesiątkami świetlistych punkcików zabłysnęła kula dyskotekowa. Pełzały wesoło po ścianach i podłodze. W jednym z kątów stał stół, a na nim aparatura elektroniczna W drugim był barek, zastawiony taką ilością różnorodnych alkoholi, jakiej dotąd nie widziały jeszcze moje oczy. Może tylko na półkach sklepowych. Obserwację tego, co mnie otaczało przerwał ogólny jazgot radości, artykułowanej okrzykami, śmiechem i gwizdami. Domyśliłam się, że oto właśnie przybyła, wyczekiwana przez większość, imprezowa część „Warszawki”. Sami mężczyźni, wszyscy podobni wiekiem, zwyczajni z wyglądu i może tylko głośniejsi od reszty. Dziewczyny rzucały im się na szyje, jakby to była najbliższa rodzina, dawno nie widziani przyjaciele. Prawda była inna.

– Zaczyna się zaklepywanie zdobyczy – mruknęła mi w ucho Agnes. – Przybyło oto stadko samców zajmujących wysokie szczeble. To oni rozdzielają stanowiska. Wiedzą, że tutaj wyhaczą coś do podupczenia. Pilnuj się!

I ona poszła się przywitać tyle, że robiła to mniej wylewnie, za to bardziej naturalnie.

Impreza rozkręcała się, ludzie jedli, pili i tańczyli. Z każdym kolejnym utworem muzycznym taniec przestawał wyrażać jedynie radość ruchu. Zaczynał przypominać gody na parkiecie. Przy wolnych kawałkach ciała sklejały się z sobą coraz ściślej, przy szybkich gięły się w takt muzyki, emanując seksualnością i chucią. Nie było w tej firmie brzydkich kobiet. Faceci, to już inna sprawa. Zdziwiło mnie, że i jednych i drugich było po równo teraz. Teraz, czyli gdy Warszawa dołączyła.

– Zatańczymy? – zaproponował nieznany mi chłopak.

Na oko w wieku dwudziestu lat z hakiem. Na oko wesoły i sympatyczny. Czy miałam ochotę na taniec? Cóż, wszedłeś między wrony…

Znajdziesz ją w moim sklepie

Zostaw Komentarz