Kołami w chmurach rozdział 2

with Brak komentarzy
Getting your Trinity Audio player ready...

Rozdział 2

Po roku jazdy po Europie ze zmiennikami dostał wreszcie własny ciągnik i to ten dzień uważał za pierwszy prawdziwie przepracowany. Działo się tak przede wszystkim dlatego, że wreszcie mógł jeździć sam. Bez drugiej osoby z którą, chcąc nie chcąc, musiał się zsynchronizować. Nie miał trudności z dopasowaniem się do kogoś, ze współdziałaniem, ale zwyczajnie był samotnikiem. Lubił własne towarzystwo i ciszę.

Pierwsza samodzielna trasa prowadziła do Anglii. To podczas niej poczuł wolność i zgranie z nową maszyną. W kabinie pachniało świeżością, nowym plastikiem i wykładziną. Nie było śladów pozostawionych przez innych.

Tak właściwie to po raz pierwszy miał coś wyłącznie do swojej dyspozycji. Bez konieczności dzielenia się tym z rodzeństwem, współlokatorem czy zmiennikiem. Tylko on i maszyna oraz kilometry, które zostawiał za sobą. Pomruk rozgrzanego silnika i wibracje rozchodzące się w ciele. Wydawało mu się wtedy, że jednoczył się z pojazdem.

Wpadł w stały rytm odmierzany załadunkiem, pokonywaniem kolejnych granic, przeprawą promem i rozładunkiem. Później ponowne załadowanie i powrót do kraju. Z początku odpowiadało mu wszystko w tym, co robił. Po pół roku monotonia krajobrazu i wciąż te same miejsca spowodowały, że zaczął go ogarniać stan otępienia i znudzenia czymś, co przecież miało być spełnieniem marzeń.

Dojrzał do ważnej decyzji – kupił mieszkanie. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze chciał się wymeldować od rodziców, by stać się całkowicie niezależnym. Po drugie – musiał oficjalnie gdzieś mieszkać, bo z człowiekiem bezdomnym pracodawca nie mógł podpisać umowy. Wybrał nową inwestycję na Myśliwskiej. Spodobała mu się ta część Krakowa – miał blisko i do pracy, i nad Wisłę. Poza tym wzdłuż Lipskiej biegła linia tramwajowa, co było bardzo wygodne. Kredyt przyznano mu bez problemu i tak oto mógł siebie nazwać posiadaczem czteropokojowego mieszkania, w którym poza meblami kuchennymi, łóżkiem i wygodnie wyposażoną łazienką, nie było nic. Traktował mieszkanie jak inwestycję. Na konto odkładał wszystko, co zostało po opłaceniu raty i skonsumowaniu niewielkiej kwoty przeznaczonej na życie.

Początkowo z chęcią wracał do nowego lokum, ale po kilku miesiącach stwierdził, że najchętniej zamieszkałby w ciężarówce. Wszystko przez uczucie przenikania cudzej energii przez ściany. Drażniły go dźwięki miasta i to, że słyszy odgłosy życia w mieszkaniu obok.

Nie raz zastanawiał się, czy jazda ciągnikiem nie uwrażliwiła go na wibracje otoczenia tak bardzo, że trzaśnięcie drzwi na klatce schodowej odbierał tak intensywnie, jakby ktoś przyłożył mu nimi w odsłonięte bebechy. Drżenie budynku, gdy śmieciarka waliła metalowymi pojemnikami, budząc go tym odgłosem i wprawiając w drgania podłoże, przenosiły się w ciało Marka, pogarszając samopoczucie.

Pewnego dnia doszedł do wniosku, że musi sobie znaleźć miejsce, w które może uciekać „na pauzie”, czyli w momentach przerw w pracy narzucanych prawem. Również dlatego, że kochał bieganie, a w mieście na dostępnych do tego ścieżkach zwykle spotykał innych biegaczy. Pozdrawiali się mijając, uśmiechali do siebie i to było miłe. Każdorazowo jednak Marek, mijając się z kimś, wstrzymywał oddech, by nie poczuć zapachu czy właściwie smrodu drugiej osoby. Miał nadwrażliwy węch. Nie jadł mięsa i czuł, czy człowiek, z którym ma w danym momencie kontakt jest wegetarianinem, czy je trupy zwierząt. Tak myślał o spożywaniu nieżywych stworzeń.

Przypadkowo odkrył idealne dla siebie miejsce. Wybrał się do hipermarketu, a w nim do sieciówki zaopatrującej w akcesoria sportowe. Pojechał po buty do biegania. Przekroczył szklane drzwi, następnie bramki i stanął jak wryty naprzeciw zielonego namiotu. Ktoś go potrącił i burknął, że mógłby się przesunąć, bo tarasuje przejście. Marek tego nie słyszał. Oczami wyobraźni widział obrzeże lasu i brzeg jeziora, przy którym rozbija ten rozpięty na elastycznych kijkach tropik.

Nie kupił butów, natomiast zaopatrzył się w namiot, śpiwór, karimatę i część akcesoriów do kuchni polowej, które zamierzał brać z sobą również w podróż ciągnikiem. W mieszkaniu rozpakował wszystko, ustawił namiot na środku salonu, by sprawdzić łatwość montażu.

Czekała go podróż do Rumunii i tę miał odbyć ze zmiennikiem. Nie cieszyła go ta perspektywa tym bardziej, że zmiennik był opasłym mięsożercą, w dodatku nałogowym palaczem. Auto Marka odstawiono na serwis, mieli jechać pojazdem Tomka.

Tę podróż Marek zapamiętał jako koszmar. Bród w kabinie, okruchy jedzenia, lepka tapicerka i wżarty w obicie i fotele dym. Kwaśny oddech Tomka wypełniał kabinę, a bywało, że i wydzielane przez niego gazy.

Marek uwielbiał ład i porządek. Tomkowi natomiast nie przeszkadzały brudne naczynia po odgrzanym posiłku, puste opakowania po hamburgerach, kawie czy papierosach. Zlitował się nad Markiem i nie palił w szoferce. Marek był mu za to wdzięczny, lecz i tak czuł się, jakby ktoś dokonywał gwałtu na jego wrażliwości i poczuciu piękna. Trzy dni postoju w Rumunii i oczekiwania na rozładunek wypełnił bieganiem prawie do upadłego. W przeciwnym razie nie usnąłby w kabinie przesiąkniętej potem i wątpliwej jakości zapachami. Po powrocie do kraju wymógł na szefie obietnicę, że nie każe mu już jechać ze zmiennikiem. Z żadnym. Chciał samotnych kursów. Ten ostatni wyjazd sprawił, że czuł się zbrukany.

Wypożyczył osobówkę, załadował namiot, prowiant, butelkę białego wina i wyruszył w kierunku Bieszczad. Chciał znaleźć miejsce w lesie, niedaleko jeziora bądź rzeczki. Tak, by mógł opłukać ciało.

Był początek lata, więc istniało niebezpieczeństwo, że wszędzie napotka turystów. Chciał odosobnienia i oczyszczenia z ludzkich zapachów. Potrzebował wyłącznie przyrody, ciszy, a właściwie jej hałasu i niczego poza tym.

Wyjechał z miasta i im bardziej się od niego oddalał, tym większy spokój napływał do umysłu, choć czuł, że ciało nadal jest spięte. Mijane pola zmieniały się w lasy. Ich rzepakową żółć zastępowała strzelista zieleń drzew. Mijał samochody, ale coraz rzadziej. W końcu zieleń wiodła go nieprzerwanym ciągiem, rozciętym jedynie nitkami dróg.

To był jego świat. Najlepiej rozumiał szarość asfaltu i sekundnik białych pasów na drodze. Uchylił okno, by poczuć rozgrzane powietrze i woń lasu. Zbliżał się do odpowiedniego miejsca. Czuł to, był tego pewien.

Zatrzymał się na leśnym parkingu. Poza jego wypożyczoną hondą stało tam jeszcze kilka aut. Czteroosobowa rodzina zrobiła sobie postojowy piknik, ktoś inny musiał przystanąć, by odetchnąć w drodze. Reszta przybyła jak on, do lasu.

Zarzucił na ramiona sporej wielkości plecak i nie tracąc czasu na zastanawianie się nad kierunkiem, obrał ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Zbaczał z wydeptanej dróżki, lecz raz po raz natrafiał na kolejną, a przecież potrzebował odnaleźć miejsce niepodeptane przez człowieka. Co rusz pozdrawiał go grzybiarz, a wpojona przez rodziców grzeczność nie pozwalała mu nie odpowiedzieć pozdrowieniem.

Nad jeziorem było podobnie, tam napotkał wędkarzy. Było ich zaledwie kilku, ale Marek chciał poczuć samotność. W końcu minęła godzina marszu, podczas której nie spotkał nikogo. Zrzucił plecak, usiadł na miękkiej ściółce i zamknął oczy. Przebijające przez korony drzew słońce pieściło skórę twarzy i przemykało po powiekach, niczym opuszki palców leśnych wróżek. Ciepły wiatr przynosił woń rozgrzanej, nasiąkniętej wilgocią ziemi i drzew.

Spędził tak kolejną godzinę, siedząc i upewniając się, że to jest właśnie jego miejsce. To, w którym rozbije namiot, napije się wina, rozpali ognisko i oczyści ciało i duszę czystym powietrzem i gwarem przyrody.

Uśmiechając się do siebie i nucąc pod nosem, rozkładał namiot, później przygotował miejsce pod ognisko. Niewielkie i okolone kamieniami. Takie, by dało się podgrzać wodę w aluminiowym garnku. Pokroił przyniesione pomidory i cebulę, dorzucił do ugotowanego makaronu, doprawił solą i oliwą. Z tekturowej tuby z plecaka wyciągnął kieliszek do wina. Alkohol pił rzadko, ale jeśli już chciał uczcić jakiś ważny dla siebie moment w życiu, to wyłącznie winem. Nie wyobrażał sobie picia go z plastikowego kubka czy z gwinta.

Siedział pod ogromnym drzewem, oparty o jego szorstki pień i rozmyślał o miejscach, które chciałby zobaczyć, do których pragnął dojechać. Na pewno tam, gdzie było gorąco, a słońce świeciło przez większość roku. Głównie dlatego, że ludzie w takim klimacie byli weselsi. Przede wszystkim jednak przyroda w cieplejszych rejonach była intensywniejsza i mocniej ją odczuwał. To dawało mu siłę, szybciej się regenerował i ładował baterie. Im zimniejsze stawało się otoczenie, tym i Marek był słabszy, bardziej senny, chował się do środka.

Teraz czuł się wspaniale. Tak dobrze, jak w swoim ciągniku. Zamiast pomruku silnika słyszał bzyczenie owadów, śpiew ptaków i szum wiatru. Nie potrzebował do szczęścia niczego więcej.

Witał powoli ogarniającą go senność i mrok, który działał, niczym ściszający otoczenie potencjometr. Las milkł, przygotowywał się do odpoczynku, więc i on postanowił się położyć. Dołożył do ogniska, umył zęby i zasunął zamek wejścia do namiotu. Zamknął oczy i słuchając szmeru nocnych stworzeń, zapadł w sen.

Obudził go dźwięk rozsuwania zamka. Chrobot ząbka po ząbku, odblokowującego zamknięcie materiału. Wystraszył się, ale udało mu się zapanować nad panicznym odruchem ataku, by utorować sobie drogę ucieczki. Wiedział, że to człowiek. Widział zarys postaci, oświetlonej wciąż żarzącym się ogniskiem.

– Halo, Marku. – Dobiegły go cicho wypowiedziane słowa. – Przepraszam, że cię obudziłam, ale nie należę do cierpliwych istot. – Słyszał w cichym głosie rozbawienie. – Powiedz, że nie śpisz.

Otworzył usta by odpowiedzieć, ale zaskoczenie zacisnęło mu gardło, odbierając zdolność mowy.

– A więc obudziłam cię – zaśmiała się cicho. – I dobrze.

Pochylona weszła do namiotu, zasunęła za sobą zamek wejścia, uklękła obok. Marek wciąż nie poruszył się, ale poczuł jej udo przy udzie. Noc była gorąca, więc spał nago. Ona też była naga, co wydało mu się niedorzeczne. Przez zaspany umysł przemknęła myśl, że może nie obudził się i śni. Nieznajoma kobieta odwiedza go w leśnej głuszy?

Niemożliwe.

Skąd znałaby jego imię?

Położyła się obok, przylegając nagimi piersiami do ramienia. Ciepła, miękka, ufna i tak realna, jak realny może być sen. Poddał się jej dłoniom, bo po co walczyć ze snem? Pozwolił dosiąść się, opleść udami dochodząc do wniosku, że ta niewinna przyjemność musiała wynikać z potrzeb jego umysłu. Przestał całkowicie myśleć, gdy dziewczyna, której twarzy nie poznał, nabiła się na niego, otulając wilgotnym gorącem. Zatracił się, ignorując ból przeoranej paznokciami skóry na piersiach, gdy napierając na niego biodrami, ujeżdżała go, a w końcu jęcząc, opadła na niego. Objął dziewczynę, przytulił do siebie i usnął nią otulony.

Poranek przywitał go słońcem. Śpiew ptaków wybudzał skuteczniej niż terkotanie budzika. Resztki snu błąkały się po umyśle, wspomnienia przeżytej rozkoszy zawisły pod powiekami. Siadając czuł odklejający się od pośladków śpiwór.

– Kiedy ostatnio miałem mokre sny? – Uśmiechając się pod nosem, spojrzał w dół i zamarł.

Wzrok padł na piersi i czerwone ślady czyichś paznokci.

Znajdziesz ją w moim sklepie

Zostaw Komentarz