Kołami w chmurach – e-book

17,00 

Marek spełnił swoje marzenie, dzięki któremu wiedzie szczęśliwe życie samotnika. Nie brakuje mu niczego i czuje się doskonale do momentu, gdy pewnego dnia wyrusza na samotną wyprawę w głąb lasu. W nocy do jego namiotu przychodzi dziewczyna i bierze sobie jego ciało, niczym swoją własność. Marek jest pewien, że to sen do momentu, gdy rano na swym ciele znajduje zadrapania. Pełna tajemniczości powieść o miłości silniejszej niż śmierć.

Poniżej znajdziesz przyciski do bezpłatnej części książki do poczytania w formie e-booka, lub posłuchania jako audiobook.

Ilość stron: 80 (dostępny jako e-book i audiobook)

Kategoria: Tagi: ,

Opis

Tutaj poczytasz fragment e-booka. By posłuchać audiobook, przyciśnij przycisk.

Szukaj mnie też na Empik i Legimi

Kołami w chmurach od Monika Liga jpgRozdział 1

Zsunął stopy z półki, pozwalając sobie na chwilę bezruchu przed tym, jak wstanie, rozpocznie swój zwyczajny dzień. Nie tłumaczył znajomym, czemu wybrał właśnie takie życie. Kiedyś próbował, ale widząc brak zrozumienia i zdziwione spojrzenia tych, którym wyjaśniał, czemu kocha jazdę swoim ciągnikiem, przestał. W końcu odmawiał spotkań z nimi, aż wreszcie nie odbierał telefonu. Zmienił numer, skasował konta w mediach społecznościowych, zniknął dla wszystkich.

To nie był krótkotrwały proces.

Zaczął od wyprowadzenia się z rodzinnego miasteczka, w którym wszyscy się znali Marek chciał poznawać świat, ale rodziców nie było stać nawet na wakacje w Polsce. Zbyt duża rodzina, za wiele wydatków. Co tu mówić o zagranicznych wojażach?

Postanowił przeprowadzić się do Krakowa i wynająć pokój w kamienicy na Kazimierzu. Mieszkanie zamieszkiwało kilkanaście osób różnej narodowości, w pięciu pokojach, dwu- i trzyosobowych. Pozostałymi częściami lokalu były wspólna kuchnia, łazienka i balkon (miejsce spotkań i rozmów przy wieczornym piwie) oraz palarnia na korytarzu. Marek nie palił, szkoda mu było pieniędzy na tak bezsensowne wydatki. Papierosy zastąpił bieganiem po Krakowie. Podobały mu się wąskie, pełne uroku ulice dawnej żydowskiej dzielnicy, teraz wypełnione kawiarniami i modnymi sklepami. Najlepiej biegało mu się wzdłuż Wisły, gdzie z rana nie było zbyt wielu ludzi. Poza biegaczami widywał posiadaczy psów, którzy pozwalali swym czworonogom wybiegać się w wysokich trawach. Z ulicy św. Agnieszki, gdzie mieszkał, miał całkiem blisko i nad Wisłę, i do Rynku. Nie przepadał jednak za historycznym centrum Krakowa, bo było tam zbyt tłoczno i jarmarcznie. Zwiedził Rynek raz, z przewodnikiem, i uznał, że w stolicy Małopolski są ciekawsze (i spokojniejsze!) miejsca.

Swój pokój dzielił z Anglikiem. Współlokator był spokojnym, wiecznie zmęczonym studentem medycyny. Nie przeszkadzali sobie, a ich harmonogramy dnia się uzupełniały. W tygodniu Alan wracał z zajęć i uczył się do późnego wieczora. Marek wpadał jedynie, by się umyć, przebrać po pracy magazyniera i biec na drugi półetat – do pizzerii. W tej szybko awansował od pomywacza na kelnera, później na stanowisko kierownika zmiany. Zajęło mu to raptem pięć miesięcy. Był bystry, myślał wielotorowo i to tymi określeniami zaskoczył go właściciel pizzerii tuż przed tym, jak dał chłopakowi podwyżkę i awans. Dzięki wyższym zarobkom i wizji pełnego, udokumentowanego umową etatu mógł porzucić pracę magazyniera i oszczędzać każdą zarobioną złotówkę, czekając na upragnione dwudzieste pierwsze urodziny. Oszczędzał, by zrobić prawo jazdy kategorii C + E. Nie pił, nie palił, więc kwota pieniędzy na koncie systematycznie rosła.

Marek lubił jazdę zwykłym samochodem, ale marzył o trucku. Pragnął czuć potężne gabaryty pojazdu, który miałby prowadzić. Możliwość zarabiania pieniędzy, będąc w ciągłym ruchu i poznawania przy tym świata, towarzyszyła mu każdej nocy, gdy zmęczony kładł się do łóżka. Widział siebie za kierownicą, marzył, by truck stał się jego domem.

Od dziecka dzielił pokój z braćmi, teraz również mieszkał ze współlokatorem. Pragnął samotności, a ta praca wydawała mu się idealna.

Po zdobyciu wymarzonego prawa jazdy złożył podania o pracę w kilkunastu firmach spedycyjnych. Zadziałał inteligentnie, pisząc że zależy mu na nauce i chce po prostu jeździć jako zmiennik oraz że jest gotów robić to przez kilka miesięcy za darmo. Stać go na to było dzięki oszczędnościom.

Na odpowiedź nie musiał czekać długo. Niewielka firma, mająca swą siedzibę na Rybitwach, przygarnęła go, a jej właściciel miał sobie gratulować tej dobrej decyzji przez kolejnych kilka lat.

Pierwszą trasę Marek zapamiętał jako przełom w życiu. Grzesiek, któremu go przydzielono jako zmiennika, był pogodnym człowiekiem, rozmownym, wręcz gadatliwym. Nie ciągnął Marka za język, nie zadawał wścibskich pytań, wolał mówić o sobie. Godziny, gdy Marek prowadził ciężarówkę, Grzesiek w większości przesypiał. Ten czas był dla Marka spełnieniem marzeń. Warkot silnika, ciepło w szoferce i niknące pod kołami kilometry. Do szczęścia nie potrzebował nic więcej. Nawet nie włączał radia. Muzyką był dla niego dźwięk pracy silnika.

Po skończonej zmianie robili postój. Lekki posiłek przed snem i ośmiogodzinny odpoczynek. Codziennie po przebudzeniu Marek biegał. Temu rytuałowi poświęcał przynajmniej pół godziny dziennie. Czasami musiał się porządnie nagimnastykować, by znaleźć miejsce do biegania. Kilka razy przechodził przez odgradzający autostradę od lasu płot, innym razem wspinał się po stromym wzniesieniu. Przestrzegał jednak codziennej rutyny. Po biegu zawsze brał prysznic i jadł z Grześkiem śniadanie.

Przez pierwszy miesiąc Marek siadał za kierownicę tylko w ciągu dnia, by obyć się z różnymi sytuacjami na drodze, wyrobić odruchy i właściwe reakcje, poznać zachowanie ciężarówki w trasie.

Pewna sytuacja szczególnie wbiła mu się w pamięć. Zatrzymali się na postój, zmienili, za kółkiem siadł Marek. Wszystko w utartym rytmie dnia tak, jak lubił najbardziej.

– Poznaj Lidkę. – Za Grześkiem do szoferki wspięła się uśmiechnięta kobieta. – Przejedzie się z nami kawałek. Podrzucimy ją kilka stacji dalej. Przejdziesz się na spacer? Dasz nam chwilę?

Marek nie protestował, choć nie miał ochoty na dodatkowe towarzystwo. Był jednak na czymś w rodzaju praktyk i miał niewiele do powiedzenia. Grzesiek z Lidką zasunęli kotary zasłaniając widok pryczy, dając sobie minimum intymności. Marek opuścił szoferkę i czekał, aż skończą i będzie mógł jechać.

Gdy ruszył, mógł się skupić na mruczeniu silnika, wibracjach, w które wpadła maszyna. Niestety zapach wypełniający kabinę drażnił go niemiłosiernie. Dodatkowo rozanielony wyraz twarzy Grześka denerwował go i cała ta sytuacja wydała mu się co najmniej niestosowna. Dodatkowo Lidka siedziała na tyle blisko, że Marek wyczuwał drażniący zapach jej słodkich perfum.

– A ty nie chcesz skorzystać? – Lidka symulowała obciągnięcie minispódniczki z nogą założoną na nogę. Robiła to oczywiście po to, by przyciągnąć wzrok Marka.

– Nie, dziękuję. – Czuł, że spalił buraka, czerwieniąc się po czubki uszu.

– Rozumiem. – Kobieta nie wyglądała na zmartwioną. – Wysadź mnie na najbliższej stacji, kochaniutki.

Wysiadła, mrugając do niego na do widzenia. Odjechała czarnym BMW z przyciemnianymi szybami. Alfons dbał o swoje stadko, zapewniając w ten sposób bezpieczeństwo i pilnując interesu.

Grzesiek drzemał na siedząco, a Marek jechał, zastanawiając się nad sytuacją. Wiedział, że zmiennik jest rozwodnikiem i nie ma domu, do którego może wrócić. Jak sam wyznał, to on zniszczył małżeństwo, dopuszczając się zdrady. Nie wpadł w alkoholizm wyłącznie dlatego, że wybrał zawód kierowcy. Brał każde zlecenie, które pozwalało jechać jak najdalej od ojczyzny. Marek doszedł do wniosku, że Grzesiek w ten sposób zagłusza samotność, zaspokajając przy okazji fizyczną potrzebę.

Później przyszło mu się dowiedzieć, że prostytutki to nie wyuzdane, opętane seksem kobiety. Miały zwyczajne życie, wiele z nich samotnie wychowywało dzieci i prawie każda miała swoją bolesną historię.

Marek tylko raz dał się skusić dziwce. Zaskoczyła go, gdy wsiadał do szoferki. Grzesiek jeszcze spał i nie chcąc go budzić, zdecydował się zjeść kanapkę, którą wcześniej kupił na stacji benzynowej. Właśnie miał otworzyć drzwi i obudzić Grześka.

– Cześć, przystojniaku. – Dobiegł go kobiecy głos zza pleców.

Odwrócił się, stanął oko w oko z rudowłosą dziewczyną. Wyglądała na autostopowiczkę, więc osłupiał, gdy ta bezceremonialnie zacisnęła palce na materiale spodni na wysokości krocza Marka.

– Masz ochotę na seks? – mruknęła, przywierając do niego ciałem. Pachniała słodko, kwiatowo. Czuł jej miętowy oddech i miękkie piersi pod cienką koszulką. – Bardzo chcę poczuć cię w ustach. Będę delikatna, obiecuję.

Chciał ją odepchnąć i przytulić równocześnie. Głowa mówiła, by tego nie robił, ale krew, pompowana przyspieszonymi uderzeniami serca, napływała do krocza, usztywniając penisa. Dziewczyna czuła wahanie i wiedziała, co zrobić, by porzucił dylematy. Przejechała językiem od obojczyka przez szyję do żuchwy, nie przestając masować go przez spodnie. Marek jęknął, przegrał z sobą.

– Stówa pasuje? – mruknęła, rozpinając mu rozporek, masując już całkowicie sztywnego penisa.

Nie od razu zareagował, będąc zbytnio oszołomionym tym nagłym, seksualnym atakiem.

– To jak? – naciskała, nie przerywając pieszczot. – Może być?

– Tak – stęknął, zaciskając oczy, gdy pierwszy skurcz rozszedł się mrowieniem w podbrzuszu.

– Nie będziesz żałował – szepnęła, zadowolona z jego szybkiej kapitulacji.

Było już po zmroku i cały parking zastawiały ciężarówki, zaparkowane gęsto, jedna przy drugiej. W sumie kilkadziesiąt maszyn. Nie byli widoczni dla parkingowych kamer, co najwyżej mógł ich dostrzec kierowca z sąsiedniego wozu. Ten już jednak spał, odpoczywając przed kolejnym etapem podróży. Rudowłosa opadła na kolana, nagryzając opakowanie kondoma, wzięła gumkę do ust. Marek patrzył, jak biorąc go między pełne wargi, naciąga nimi prezerwatywę. Gdy cofnęła głowę, był już „ubrany”. Dziewczyna zaczęła się nim bawić, spoglądając w górę spod rzęs. Było mu dobrze. Cholernie dobrze! Za dobrze.

Zacisnął palce, chcąc spowolnić jej ruchy, ale na niewiele się to zdało. Zbyt dobrze znała się na fachu i wiedziała, jak go pieścić. Ssała, przesuwając równocześnie językiem i palcami pieszcząc jądra. Jęknął, gdy pierwsza fala wprawiła w drżenie kolana. Dziewczyna przyspieszyła ruchy, ssąc i masując go równocześnie. Chwilę później eksplodował, dziewczyna posłusznie zamarła, pozwalając przetoczyć się fali. Ta rozkosz była bolesna. Nie fizycznie, lecz emocjonalnie, bo postąpił wbrew sobie.

Drżącymi palcami podał wyciągnięty z portfela banknot, powiedział „dziękuję”. Dziewczyna zaśmiała się, pocałowała go w policzek, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. Cieszyła się z łatwo i szybko zarobionej stówy. Dla niej liczył się czas. Nie mogła wiedzieć, że nie zostało jej go zbyt wiele na wydanie zarobionej gotówki. Nie był „zrzeszona”, nie miała alfonsa. Kilka dni później i kilkadziesiąt kilometrów dalej miała zakończyć swój żywot. Ktoś znajdzie rudowłosą dziewczynę, zawiadomi policję, a ta stwierdzi uduszenie ofiary. Nie będzie śladów spermy, bo sprawca jej nie zostawił. Sprawa trafi do tych nierozwiązanych, świat szybko zapomni o rudej dziwce – tym bardziej, że nie ma rodziny, więc nie będzie jej komu szukać, nikt po niej nie zapłacze.

Marek zdjął prezerwatywę, rzucił ją ze złością na ziemię. Nie powinien był, ale zrobił to. Wiedział, że nie skusi się ponownie.

Odpalił maszynę, wyjechał z parkingu. Zamieni się z Grześkiem po upływie godziny. Nie chciał mu patrzeć w oczy, bo nie potrafiłby z nim normalnie rozmawiać. Musiał wszystko przemielić. W samotności jadąc przed siebie. 

Rozdział 2

Po roku jazdy po Europie ze zmiennikami dostał wreszcie własny ciągnik i to ten dzień uważał za pierwszy prawdziwie przepracowany. Działo się tak przede wszystkim dlatego, że wreszcie mógł jeździć sam. Bez drugiej osoby z którą, chcąc nie chcąc, musiał się zsynchronizować. Nie miał trudności z dopasowaniem się do kogoś, ze współdziałaniem, ale zwyczajnie był samotnikiem. Lubił własne towarzystwo i ciszę.

Pierwsza samodzielna trasa prowadziła do Anglii. To podczas niej poczuł wolność i zgranie z nową maszyną. W kabinie pachniało świeżością, nowym plastikiem i wykładziną. Nie było śladów pozostawionych przez innych.

Tak właściwie to po raz pierwszy miał coś wyłącznie do swojej dyspozycji. Bez konieczności dzielenia się tym z rodzeństwem, współlokatorem czy zmiennikiem. Tylko on i maszyna oraz kilometry, które zostawiał za sobą. Pomruk rozgrzanego silnika i wibracje rozchodzące się w ciele. Wydawało mu się wtedy, że jednoczył się z pojazdem.

Wpadł w stały rytm odmierzany załadunkiem, pokonywaniem kolejnych granic, przeprawą promem i rozładunkiem. Później ponowne załadowanie i powrót do kraju. Z początku odpowiadało mu wszystko w tym, co robił. Po pół roku monotonia krajobrazu i wciąż te same miejsca spowodowały, że zaczął go ogarniać stan otępienia i znudzenia czymś, co przecież miało być spełnieniem marzeń.

Dojrzał do ważnej decyzji – kupił mieszkanie. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze chciał się wymeldować od rodziców, by stać się całkowicie niezależnym. Po drugie – musiał oficjalnie gdzieś mieszkać, bo z człowiekiem bezdomnym pracodawca nie mógł podpisać umowy. Wybrał nową inwestycję na Myśliwskiej. Spodobała mu się ta część Krakowa – miał blisko i do pracy, i nad Wisłę. Poza tym wzdłuż Lipskiej biegła linia tramwajowa, co było bardzo wygodne. Kredyt przyznano mu bez problemu i tak oto mógł siebie nazwać posiadaczem czteropokojowego mieszkania, w którym poza meblami kuchennymi, łóżkiem i wygodnie wyposażoną łazienką, nie było nic. Traktował mieszkanie jak inwestycję. Na konto odkładał wszystko, co zostało po opłaceniu raty i skonsumowaniu niewielkiej kwoty przeznaczonej na życie.

Początkowo z chęcią wracał do nowego lokum, ale po kilku miesiącach stwierdził, że najchętniej zamieszkałby w ciężarówce. Wszystko przez uczucie przenikania cudzej energii przez ściany. Drażniły go dźwięki miasta i to, że słyszy odgłosy życia w mieszkaniu obok.

Nie raz zastanawiał się, czy jazda ciągnikiem nie uwrażliwiła go na wibracje otoczenia tak bardzo, że trzaśnięcie drzwi na klatce schodowej odbierał tak intensywnie, jakby ktoś przyłożył mu nimi w odsłonięte bebechy. Drżenie budynku, gdy śmieciarka waliła metalowymi pojemnikami, budząc go tym odgłosem i wprawiając w drgania podłoże, przenosiły się w ciało Marka, pogarszając samopoczucie.

Pewnego dnia doszedł do wniosku, że musi sobie znaleźć miejsce, w które może uciekać „na pauzie”, czyli w momentach przerw w pracy narzucanych prawem. Również dlatego, że kochał bieganie, a w mieście na dostępnych do tego ścieżkach zwykle spotykał innych biegaczy. Pozdrawiali się mijając, uśmiechali do siebie i to było miłe. Każdorazowo jednak Marek, mijając się z kimś, wstrzymywał oddech, by nie poczuć zapachu czy właściwie smrodu drugiej osoby. Miał nadwrażliwy węch. Nie jadł mięsa i czuł, czy człowiek, z którym ma w danym momencie kontakt jest wegetarianinem, czy je trupy zwierząt. Tak myślał o spożywaniu nieżywych stworzeń.

Przypadkowo odkrył idealne dla siebie miejsce. Wybrał się do hipermarketu, a w nim do sieciówki zaopatrującej w akcesoria sportowe. Pojechał po buty do biegania. Przekroczył szklane drzwi, następnie bramki i stanął jak wryty naprzeciw zielonego namiotu. Ktoś go potrącił i burknął, że mógłby się przesunąć, bo tarasuje przejście. Marek tego nie słyszał. Oczami wyobraźni widział obrzeże lasu i brzeg jeziora, przy którym rozbija ten rozpięty na elastycznych kijkach tropik.

Nie kupił butów, natomiast zaopatrzył się w namiot, śpiwór, karimatę i część akcesoriów do kuchni polowej, które zamierzał brać z sobą również w podróż ciągnikiem. W mieszkaniu rozpakował wszystko, ustawił namiot na środku salonu, by sprawdzić łatwość montażu.

Czekała go podróż do Rumunii i tę miał odbyć ze zmiennikiem. Nie cieszyła go ta perspektywa tym bardziej, że zmiennik był opasłym mięsożercą, w dodatku nałogowym palaczem. Auto Marka odstawiono na serwis, mieli jechać pojazdem Tomka.

Tę podróż Marek zapamiętał jako koszmar. Bród w kabinie, okruchy jedzenia, lepka tapicerka i wżarty w obicie i fotele dym. Kwaśny oddech Tomka wypełniał kabinę, a bywało, że i wydzielane przez niego gazy.

Marek uwielbiał ład i porządek. Tomkowi natomiast nie przeszkadzały brudne naczynia po odgrzanym posiłku, puste opakowania po hamburgerach, kawie czy papierosach. Zlitował się nad Markiem i nie palił w szoferce. Marek był mu za to wdzięczny, lecz i tak czuł się, jakby ktoś dokonywał gwałtu na jego wrażliwości i poczuciu piękna. Trzy dni postoju w Rumunii i oczekiwania na rozładunek wypełnił bieganiem prawie do upadłego. W przeciwnym razie nie usnąłby w kabinie przesiąkniętej potem i wątpliwej jakości zapachami. Po powrocie do kraju wymógł na szefie obietnicę, że nie każe mu już jechać ze zmiennikiem. Z żadnym. Chciał samotnych kursów. Ten ostatni wyjazd sprawił, że czuł się zbrukany.

Wypożyczył osobówkę, załadował namiot, prowiant, butelkę białego wina i wyruszył w kierunku Bieszczad. Chciał znaleźć miejsce w lesie, niedaleko jeziora bądź rzeczki. Tak, by mógł opłukać ciało.

Był początek lata, więc istniało niebezpieczeństwo, że wszędzie napotka turystów. Chciał odosobnienia i oczyszczenia z ludzkich zapachów. Potrzebował wyłącznie przyrody, ciszy, a właściwie jej hałasu i niczego poza tym.

Wyjechał z miasta i im bardziej się od niego oddalał, tym większy spokój napływał do umysłu, choć czuł, że ciało nadal jest spięte. Mijane pola zmieniały się w lasy. Ich rzepakową żółć zastępowała strzelista zieleń drzew. Mijał samochody, ale coraz rzadziej. W końcu zieleń wiodła go nieprzerwanym ciągiem, rozciętym jedynie nitkami dróg.

To był jego świat. Najlepiej rozumiał szarość asfaltu i sekundnik białych pasów na drodze. Uchylił okno, by poczuć rozgrzane powietrze i woń lasu. Zbliżał się do odpowiedniego miejsca. Czuł to, był tego pewien.

Zatrzymał się na leśnym parkingu. Poza jego wypożyczoną hondą stało tam jeszcze kilka aut. Czteroosobowa rodzina zrobiła sobie postojowy piknik, ktoś inny musiał przystanąć, by odetchnąć w drodze. Reszta przybyła jak on, do lasu.

Zarzucił na ramiona sporej wielkości plecak i nie tracąc czasu na zastanawianie się nad kierunkiem, obrał ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Zbaczał z wydeptanej dróżki, lecz raz po raz natrafiał na kolejną, a przecież potrzebował odnaleźć miejsce niepodeptane przez człowieka. Co rusz pozdrawiał go grzybiarz, a wpojona przez rodziców grzeczność nie pozwalała mu nie odpowiedzieć pozdrowieniem.

Nad jeziorem było podobnie, tam napotkał wędkarzy. Było ich zaledwie kilku, ale Marek chciał poczuć samotność. W końcu minęła godzina marszu, podczas której nie spotkał nikogo. Zrzucił plecak, usiadł na miękkiej ściółce i zamknął oczy. Przebijające przez korony drzew słońce pieściło skórę twarzy i przemykało po powiekach, niczym opuszki palców leśnych wróżek. Ciepły wiatr przynosił woń rozgrzanej, nasiąkniętej wilgocią ziemi i drzew.

Spędził tak kolejną godzinę, siedząc i upewniając się, że to jest właśnie jego miejsce. To, w którym rozbije namiot, napije się wina, rozpali ognisko i oczyści ciało i duszę czystym powietrzem i gwarem przyrody.

Uśmiechając się do siebie i nucąc pod nosem, rozkładał namiot, później przygotował miejsce pod ognisko. Niewielkie i okolone kamieniami. Takie, by dało się podgrzać wodę w aluminiowym garnku. Pokroił przyniesione pomidory i cebulę, dorzucił do ugotowanego makaronu, doprawił solą i oliwą. Z tekturowej tuby z plecaka wyciągnął kieliszek do wina. Alkohol pił rzadko, ale jeśli już chciał uczcić jakiś ważny dla siebie moment w życiu, to wyłącznie winem. Nie wyobrażał sobie picia go z plastikowego kubka czy z gwinta.

Siedział pod ogromnym drzewem, oparty o jego szorstki pień i rozmyślał o miejscach, które chciałby zobaczyć, do których pragnął dojechać. Na pewno tam, gdzie było gorąco, a słońce świeciło przez większość roku. Głównie dlatego, że ludzie w takim klimacie byli weselsi. Przede wszystkim jednak przyroda w cieplejszych rejonach była intensywniejsza i mocniej ją odczuwał. To dawało mu siłę, szybciej się regenerował i ładował baterie. Im zimniejsze stawało się otoczenie, tym i Marek był słabszy, bardziej senny, chował się do środka.

Teraz czuł się wspaniale. Tak dobrze, jak w swoim ciągniku. Zamiast pomruku silnika słyszał bzyczenie owadów, śpiew ptaków i szum wiatru. Nie potrzebował do szczęścia niczego więcej.

Witał powoli ogarniającą go senność i mrok, który działał, niczym ściszający otoczenie potencjometr. Las milkł, przygotowywał się do odpoczynku, więc i on postanowił się położyć. Dołożył do ogniska, umył zęby i zasunął zamek wejścia do namiotu. Zamknął oczy i słuchając szmeru nocnych stworzeń, zapadł w sen.

Obudził go dźwięk rozsuwania zamka. Chrobot ząbka po ząbku, odblokowującego zamknięcie materiału. Wystraszył się, ale udało mu się zapanować nad panicznym odruchem ataku, by utorować sobie drogę ucieczki. Wiedział, że to człowiek. Widział zarys postaci, oświetlonej wciąż żarzącym się ogniskiem.

– Halo, Marku. – Dobiegły go cicho wypowiedziane słowa. – Przepraszam, że cię obudziłam, ale nie należę do cierpliwych istot. – Słyszał w cichym głosie rozbawienie. – Powiedz, że nie śpisz.

Otworzył usta by odpowiedzieć, ale zaskoczenie zacisnęło mu gardło, odbierając zdolność mowy.

– A więc obudziłam cię – zaśmiała się cicho. – I dobrze.

Pochylona weszła do namiotu, zasunęła za sobą zamek wejścia, uklękła obok. Marek wciąż nie poruszył się, ale poczuł jej udo przy udzie. Noc była gorąca, więc spał nago. Ona też była naga, co wydało mu się niedorzeczne. Przez zaspany umysł przemknęła myśl, że może nie obudził się i śni. Nieznajoma kobieta odwiedza go w leśnej głuszy?

Niemożliwe.

Skąd znałaby jego imię?

Położyła się obok, przylegając nagimi piersiami do ramienia. Ciepła, miękka, ufna i tak realna, jak realny może być sen. Poddał się jej dłoniom, bo po co walczyć ze snem? Pozwolił dosiąść się, opleść udami dochodząc do wniosku, że ta niewinna przyjemność musiała wynikać z potrzeb jego umysłu. Przestał całkowicie myśleć, gdy dziewczyna, której twarzy nie poznał, nabiła się na niego, otulając wilgotnym gorącem. Zatracił się, ignorując ból przeoranej paznokciami skóry na piersiach, gdy napierając na niego biodrami, ujeżdżała go, a w końcu jęcząc, opadła na niego. Objął dziewczynę, przytulił do siebie i usnął nią otulony.

Poranek przywitał go słońcem. Śpiew ptaków wybudzał skuteczniej niż terkotanie budzika. Resztki snu błąkały się po umyśle, wspomnienia przeżytej rozkoszy zawisły pod powiekami. Siadając czuł odklejający się od pośladków śpiwór.

– Kiedy ostatnio miałem mokre sny? – Uśmiechając się pod nosem, spojrzał w dół i zamarł.

Wzrok padł na piersi i czerwone ślady czyichś paznokci.

Rozdział 3

Marek odrzucił myśli, które bezlitośnie bombardowały jego umysł. Nie potrafił wyjaśnić, skąd na jego piersi pojawiły się zadrapania. Wolał porzucić temat, bo nic z tego nie mogło wyniknąć. Racjonalny umysł nie znajdował wytłumaczenia, a przecież nie podrapałby się w ten sposób. Skąd o tym wiedział? Przymierzył palce i pomijając długość paznokci, które były zwyczajnie za krótkie, to już samo ustawienie przez niego palców tak, by pasowały do układu szram, było niemożliwe do osiągnięcia. Nie wygiąłby nadgarstków pod takim kątem, musiałby mieć kościec z gumy.

Spakował namiot, posprzątał papierki, schował do plecaka naczynia. Zasypał ziemią wygaszone już dawno ognisko i ruszył z powrotem do pozostawionego na parkingu auta. Wmawiał sobie, że nie czuje się ani odrobinę niepewnie, a wydarzenia z nocy nie mącą mu myśli. Nie udało mu się nie obejrzeć za siebie, kilka razy był nawet pewien, że ktoś go śledzi. Wypad poza miasto, który miał przynieść ulgę, ukoić nerwy, zestresował go i zezłościł.

– Jadę w trasę – mruczał pod nosem, by dodać sobie animuszu, maszerując przez las. – Na trasie najszybciej oczyszczę umysł.

Dotarł do parkingu, na którym zaparkowano kilka aut. Znów ktoś zatrzymał się tutaj na posiłek, inny ktoś by rozprostować kości, może za potrzebą. Wrzucił plecak do bagażnika, wsiadł za kierownicę i dopiero wtedy odetchnął z ulgą.

Nie był lękliwym człowiekiem, ale teraz pojawił się nieznany element – niewyjaśnione zjawisko. Znów odsunął przepełnione lękiem myśli, wracając do racjonalnego świata cywilizacji.

Zawsze, gdy planował trasę, przygotowywał się do niej starannie. Niewielka lodówka, którą miał w ciągniku, jednopalnikowa maszynka i jednorazowe naczynia – to jedno. To, że nie jadł mięsa, zmuszało go do bardziej pieczołowitego sporządzenia planu diety. Musiał ugotować część warzyw, wyparzyć jaja z hodowli ekologicznej, by przypadkowo nie zarazić się salmonellą. Wszystko, co zabierał w podróż, pakował w niewielkie pojemniki z plastiku. Kilka porcji w kwadratowych pudełkach, które łatwo było poukładać w lodówce z tylko jedną półką. W zamrażarce miał woreczki z blanszowanymi warzywami, które zamierzał spożyć po zjedzeniu tych świeżych. Pakując się dzień wcześniej, wpadał w trans. Bluzy, koszulki i spodnie rolował w wałeczki, które zapewnią mu niepogniecione odzienie nawet za kilka dni. Ciuchy sportowe wkładał do osobnej torby, Każdy but owijał w reklamówkę, z włożonym do środka pochłaniaczem wilgoci. Książka do poczytania w ramach usypiacza i laptop dla rozrywki.

Wczesnym rankiem, gdy słońce ledwie rozświetlało wschodni horyzont, zapakował torby do auta i pojechał do bazy. Sprawdził ładunek, podpisał dokumenty odbioru i był gotowy do trasy.

Odpalił maszynę i aż przymknął powieki, czując przenikające go wibracje silnika. Z wentylacji sycząca cichutko klimatyzacja, wsączyła do kabiny zapach ozonu, którą czyścił regularnie. To właśnie skupienie na zwyczajnych detalach, takich jak czyste powietrze czy poukładany plan dnia oraz powtarzalność rytuałów, czyniła tą pracę wspaniałym i spełniającym zajęciem. Był tylko on, muzyka cicho płynąca się z głośników i niknące pod kołami kilometry przemierzanej trasy.

Wieczorem dojechał do Calais. Było ciemno, dżdżysto i pewnie można by powiedzieć, że nieprzyjemnie, ale w ciepłej szoferce Marek czuł się na swoim miejscu. Był tam, gdzie chciał być. Robił to, czego od zawsze pragnął.

Czuł morze, choć jeszcze go nie widział. Zapach, który wdarł się do szoferki, był nim przesączony. Rano miał przepłynąć promem, znaleźć się na wyspie, rozładować i przeładować na drogę powrotną. Teraz był już zmęczony wielogodzinną jazdą, głodny, a pęcherz domagał się opróżnienia. Musiał jeszcze dojechać do strzeżonego parkingu i miał tylko nadzieję, że znajdzie miejsce i będzie mógł się spokojnie przespać. Nie chciał spać poza rejonem parkingu, a to przez obawę o ładunek. To, co działo się za sprawą imigrantów, przekraczało wszelkie granice. Najważniejsze, by nie musieć się zatrzymywać, bo wtedy było pewne, że kilku mężczyzn spróbuje otworzyć kontener, by wejść do środka. Współczuł tym ludziom i rozumiał ich, ale i obawiał się, bo byli nieobliczalni. Walczyli o lepsze życie, więc byli gotowi na bardzo wiele.

Dojeżdżając do parkingu, czuł ulgę, widząc zielone światło przy bramce wjazdowej i napis free places. Już wiedział, że będzie mógł się umyć w ciepłej wodzie, zjeść, porozciągać ponapinane długą podróżą mięśnie.

Zaparkował i pozwolił jeszcze przez jakiś czas popracować silnikowi na jałowym biegu, przygotowując w tym czasie torbę z przyborami toaletowymi oraz ręcznikami. Wysiadł, zeskoczył z trzeciego stopnia, zaciągnął się rześkim, wieczornym powietrzem.

To było kolejne z wrażeń, które kolekcjonował. Powietrze w różnych rejonach Europy zawsze pachniało inaczej. Ciężka, przytłaczająca woń przesyconego zanieczyszczeniami powietrza w pobliżu dużych aglomeracji i porównanie świeżości rześkości tutejszego nasycenia tlenem.

Parking skojarzył się Markowi z miasteczkiem. Domami były ciągniki, mieszkańcami kierowcy. Równe szeregi ustawionych równolegle naczep i światło przebijające z niektórych szoferek. Część kierowców spała, chcąc pewnie zdążyć na najbliższy prom. Ci, którzy mogli pozwolić sobie na przerwę, gromadzili się w kompleksie. Znajdował się w nim minimarket, restauracja i węzeł sanitarny. To tam w pierwszej kolejności Marek zamierzał się udać. Jeszcze tylko chwila dla mięśni pleców, ramion i karku i może szykować się do snu.

Kiedyś, u innego kierowcy podpatrzył pomysłowy patent i wprowadził go również u siebie. To była metalowa drabinka, którą ten przyczepiał na zewnątrz szoferki. Wcześniej poprosił znajomego mechanika, by przyspawał dwa mocowania, do których mógł przypiąć drabinkę. Teraz właśnie wyciągnął ją z szuflady pod kanapą w tylnej części szoferki. Zamocował ją i zawisł na niej całym ciałem, przymykając oczy. Czuł, jak rozluźniają się mięśnie. Odzyskiwał centymetry, które przygarbiły ciało podczas jazdy, a teraz przyciąganie ziemskie pracowało w odwrotnym kierunku. Po piętnastu minutach miał dosyć, musiał skorzystać z ubikacji, a w końcu umyć się, zjeść i iść spać.

Zamknął kabinę i z torbą pod pachą skierował się ku prysznicom. Wcześniej wszedł do kabiny WC, założył na sedes jedną z ochronnych, papierowych nakładek i oparłszy głowę na przedramionach, skupił się na prostej czynności. Był wyjątkowo zmęczony i senny. Pięć godzin jazdy w deszczu i mozolne wysilanie wzroku dało mu się we znaki.

– Chyba zrezygnuję z jedzenia. – mruknął do siebie pod nosem, czując ogarniającą go senność, szukał w sobie sił na szybki prysznic.

– No ale dupkę to chyba umyjesz, co? – Dobiegł go śmiech, przez co prawie podskoczył na sedesie.

Spojrzał w górę i aż zapomniał z zaskoczenia o oddechu. Ponad brzegiem płyty meblowej, która była również drzwiami ubikacji, wystawała głowa kobiety, która śniła mu się w namiocie. Uśmiechnięta, jasnowłosa, niebieskooka. Dopiero teraz zauważył te szczegóły, wcześniej ją bardziej czuł, niż widział, a mimo to wiedział, że to ona. Dziewczyna zaśmiała się perliście, puściła do niego oko i wycofała się, niknąc z pola widzenia.

Marek poderwał się z ubikacji, odblokował drzwi i pchnął je. Nie sądził, by nieznajoma wciąż wisiała na drzwiach bądź stała na czymś, co pozwoliło jej go podejrzeć. Po co to robiła, było dla niego jedną z zagadek, które się z nią łączyły. Może po prostu usnął, a ona znów mu się przyśniła? Wyjrzał, zamarł w bezruchu nasłuchując, ledwie oddychał. Nie usłyszał kroków, kobiecego śmiechu, nie czuł żadnego obcego zapachu.

– Przysnąłem – mruknął pod nosem, jak zwykle racjonalizując. – Prysznic i idę spać.

Spuścił wodę, podciągając równocześnie spodnie. Zarzucił na ramię pasek torby i ruszył w kierunku pryszniców. Uiścił opłatę na bramce przed wejściem, wybrał jedną z kabin. Szybkie obmycie ciała, osuszenie włosów i już wracał do ciepłej szoferki. Postanowił nie jeść i położyć się spać, będąc głodnym. Lepiej się wyśpi, rano przygotuje bardziej syte śniadanie, a przedtem jeszcze pobiega.

Z tak ułożonym planem położył się na górną pryczę. Stłumił chęć przegryzienia jakiejkolwiek przekąski, nakrył się lekką kołdrą. Spał goły, bo tak lubił. Nie cierpiał, gdy krępowały go ubrania, a pidżamy nie uznawał. Był tak senny, że nie potrzebował nawet czytać książki. Powieki ciążyły mu, wyczuwał pod nimi piasek, niewątpliwą oznakę przemęczenia.

Znów przez głowę przemknęła myśl o nieznajomej i znów wypchnął ją z głowy.

Zwidy mam ze zmęczenia i tyle – wmawiał sobie. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie miewa snów na jawie. Muszę więcej spać, no i zaniedbałem bieganie. Pięć dni przerwy i od razu kiełbasi mi się we łbie!

Zgasił lampkę sufitową przy głowie, zamknął oczy i głęboko odetchnął.
Następnego dnia czekała go niebezpieczna przeprawa do wjazdu na prom. Jeśli dobrze pójdzie, to żaden z imigrantów nie dostanie się na pakę, może nawet nie uszkodzą mu zabezpieczeń i zatrzasków blokujących tylne drzwi. Nie chciał kłopotów, konfrontacji z uchodźcami, władzami granicznymi, z nikim. Pragnął spokoju i tego, by nikt nie wtrącał się w jego spokój ducha.

– Tęskniłeś? – Ciepły oddech niesiony szeptem przy uchu, oderwał myśli od czekających go dnia następnego możliwych komplikacji. – Ja bardzo. Tak dobrze mi było. Przepraszam za zadrapania. – Palec przesunął się po jednej ze szram na piersi. – Będę uważała na pazurki.

Marek wciągnął gwałtownie powietrze, gdy dłoń zjechała na brzuch i w dół, obejmując jądra.

Informacje dodatkowe

ISBN

PDF 978-83-958433-5-8
EPUB 978-83-66680-37-1
MOBI 978-83-66680-36-4