Rozdział 8
Schody w czerń
Ten poranek był inny niż wszystkie. Zuzka wstała z uśmiechem i mimo niewyspania czuła, że świat nie jest tak ponury, jak jej się dotąd wydawało.
Umyła twarz i przeczesała włosy i zaskoczyła ją myśl, że może powinna wrócić do swojego koloru włosów. Miała dosyć czarnego koloru. Makijażem też nie obrysuje dziś aż tak dokładnie oczu.
Związała włosy w kucyk i z uśmiechem błąkającym się po twarzy wyszła z łazienki.
Idąc do pokoju starała się płytko oddychać. Nie chciała czuć wypełniającego mieszkanie fetoru. Kwaśna woń trawionego alkoholu pomieszanego z dymem papierosowym. I coś jeszcze, czego dotąd nie czuła.
Coś ją tknęło i zamiast zamknąć się w swoim niewielkim pokoiku, postanowiła zajrzeć do sypialni rodziców. Stanęła w progu i w pierwszej chwili nie rozumiała tego, na co patrzy. W łóżku leżało kilka osób. Zbyt wiele! Obcy mężczyzna, obok drugi i tata. Między nimi mama. Byłą tak rozczochrana i rozmazana, że nie od razu dotarło do niej, że patrzy na matkę. Postąpiła w przód, dłonią zakrywając usta i nos. Po części po to, by ograniczyć dopływ fetoru do nosa, ale głównie dla tego, żeby powstrzymać krzyk.
Nie była gotowa na to, by przyjąć fakt, że jej rodzice oddali się komuś w ich domu. Że musiała patrzeć na ludzi, których, jak jej się dotąd wydawało, nie kochała, a nawet nimi gardziła. Coś jednak do nich czuła i to zabolało, jakby otrzymała cios w brzuch. Patrzyła na dłoń, która obejmowała mamę i tatę, śpiącego tyłem do nich.
Cofnęła się, cicho wyszła z pokoju. Nie wiedziała co by zrobiła, gdyby któreś z nich ocknęło się teraz. Byłaby zdrajczynią, bo przecież nie powinna zaglądać tutaj. Nie powinna byłą ulec ciekawości, ale jednak uległa!
W pokoju opadła na łóżko, starając się wyłowić choć jedną myśl z gąszczu kołaczących jej w głowie chaotycznych, wręcz krzyczących myśli. Co ma teraz zrobić? Udawać, że tego nie widziała? Przecież to niemożliwe! Rozmawiać z mamą, jak zwykle? Nie, nie byłaby w stanie spojrzeć jej w oczy! Czuła do niej obrzydzenie i nic ponadto!
Wstała, zarzuciła plecak na ramię, telefon i ładowarkę wcisnęła do plecaka. Normalnie, mogłaby zadzwonić do Iwony i wypłakać się jej, może nawet zostać u niej na cały dzień i na noc. Obgadałyby to i pewnie znalazłaby sposób, by zdołała choć trochę oswoić myśl, może nawet jakoś zrozumieć to, co widziała. Wiedziałaby, co z tym dalej począć.
Ale Iwony już nie było! I poczuła to boleśnie, niczym cios w twarz.
Obciągnęła rękawy tak, by zakryć nacięcia na nadgarstkach i kaptur na głowę, by nie musieć nikomu zaglądać w oczy. Najchętniej pomalowałaby teraz twarz na czarno i zakopała się gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie i nie zobaczy.
I co ja mam teraz zrobić? – biła się z myślami, wsiadając do windy. – Najlepiej będzie zniknąć!
Postanowiła, że wejdzie na dach i po prostu skoczy. Strych był otwarty i wiedziała, że właz prowadzący na dach można odemknąć. Skoczy od strony skweru. O tej porze nie będzie tam nikogo, więc nie zabije sobą przypadkowego przechodnia.
Co za durne myśli – westchnęła, wysiadając a najwyższym piętrze.
Pchnęła drzwi windy i kolejne, prowadzące na niski, długi strych. Śmierdziało tu kurzem, a jego drobinki wzbiły się w powietrze i wirowały, gdy weszła do przestronnego pomieszczenia. Wzdrygnęła się, gdy kątem oka pochwyciła ruch. Wyśmiała siebie za lęk, gdy dotarło do niej, że to poruszona podmuchem szmata. Wisiała przy niewielkim uchylonym okienku.
I czego się niby boję? Już niczego! Nareszcie!
Ogarniała ją ulga, bo decyzja w niej zapadła i wiedziała, że śmierć będzie najlepszym wyjściem. Umrze i wreszcie przestanie cierpieć!
Z plecaka wyciągnęła telefon i wsunęła go do kieszeni. Namacała niewielki scyzoryk i podeszłą do włazu prowadzącego na dach. Wdrapała się po kilku szczeblach zakurzonej drabiny i wzdrygnęła się z obrzydzeniem, gdy pajęczyna przykleiła jej się do twarzy.
Otworzyła niewielkie, spiczaste ostrze scyzoryka. Włożyła je w główkę śruby, która trzymała blaszkę blokującą kłódkę. Odkręciła ją, a po chwili kłódka zwisała na klapie, którą pchnęła, otwierając przejście w górę.
Wspięła się i wyszła na nagrzany już mimo porannej godziny dach. Palce przykleiły się do pokrywającej go papy, na co Zuza skrzywiła się, cofając dłoń. Wytarła ją o spodnie i rozejrzała się wkoło. Na dachu było przyjemnie. Czuła tu wolność, której nie sposób było znaleźć na dole. Docierał do niej hałas Trasy Średnicowej i aut jadących po ulicy Bocheńskiego, biegnącej opodal, ale wszystko to było odległe i coraz mniej jej ważne.
Powinnam to była zrobić wcześniej! – pomyślała, podchodząc do brzegu dachu i wyglądając poza krawędź.
Zakręciło jej się w głowie, na co uśmiechnęła się tylko, zastanawiając się, ile czasu potrwa lot w dół przez tych kilka pięter. Ile to jest metrów? Mogłaby to obliczyć, bo w końcu zawsze było dobra z matematyki.
Stanęła na brzegu tak, że palce tenisówek wystawały poza krawędź. Odetchnęła głęboko i przymknęła oczy. W tym jednym momencie czuła wolność i szczęście! Tak, to była radość! Cieszyła się na to, co na nią czekało!
I wtedy w jej kieszeni zabrzęczał telefon. Wiadomość przychodząca.
Zignoruję to! – Postanowiła w myślach, przechylając się w przód.
Telefon znów zawibrował.
– Kurwa mać – warknęła pod nosem zła na siebie, że uległa pokusie sprawdzenia, kto psuje jej chwilę śmierci.
Cofnęła się i zeszła z okalającego dach cokoliku i wyciągnęła aparat. W sumie to nic nie zmieni i nie zaszkodzi sprawdzenie, co za diabeł wtrąca jej się w takim momencie.
I co u Ciebie słychać? Trzymasz się nadal? Zależy mi na Tobie!
Pamiętaj, co mi obiecałaś. Jestem tu dla Ciebie.
Stała i z niedowierzaniem patrzyła na wiadomości od człowieka, którego poznała ledwie wczoraj. Rozmawiała z nim wiele godzin. Pomógł jej wystawić głowę ponad muł i bagienną stęchliznę życia. Zaczerpnęła oddech i poczuła coś dobrego, ale wydarzenia poranka zniszczyły całą jego pracę.
Zacisnęła usta i ze złością wsadziła telefon do kieszeni. Nie ulegnie nadziei! Nie teraz, gdy wie już co powinna zrobić! Wspięła się na cokół i jak poprzednio, spojrzała w dół. Niestety, nie potrafiła zrobić kroku w przód. Nie teraz, gdy wiedziała, że ten człowiek czeka na jej odpowiedź. A co, jeśli dowie się, że nie udało mu się jej pomóc i zabiła się tuż po odczytaniu wiadomości od niego? No i złamała daną mu obietnicę!
Cofnęła się i klapnęła na tyłek na rozgrzany już dach. Czuła, jak przykleja się do pokrytej lepikiem papy, ale miała to w tym momencie w nosie.
– Cholera – warknęła, wpisując wiadomość:
Wszystko jest do kitu. Nie widzę sensu.
I wysłała ją w odpowiedzi.
Chwilę później telefon zadzwonił. Odebrała i rzuciła ciche: „Halo”.
Wsłuchała się w znany jej już głos, po trzydziestu sekundach płakała, a trzy minuty później schodziła po drabince na strych i schodami w dół, na parter.
***
– Dzień dobry!
Po nieprzespanej nocy i przepłynięciu kilkudziesięciu basenów kraulem Marcel przysnął na leżaku. Położył się, by przeschnąć, zamknął oczy, a sen zagarnął go błyskawicznie w swoje objęcia.
– Dzień dobry – mruknął, trąc oczy i podciągając się do siadu. – Która godzina?
– Siódma. – Natasza odparła z uśmiechem. – Kawy?
W wyciągniętej dłoni trzymała kubek z napisem Aloha, który to Marcel odczytał, odbierając od niej porcelanę. Upił łyk i aż westchnął z błogością. Nie wiedział jak ta kobieta to robi, ale każdorazowo trafiała w jego upodobania. Jak teraz, gdy napój zawierał idealne proporcje kawy, gorącego mleka i słodyczy.
– Dorzuciłam kostkę gorzkiej czekolady, którą znalazłam w lodówce – uśmiechnęła się, widząc błogi wyraz twarzy Marcela i przymykające się oczy, po skosztowaniu naparu. – W ogóle kuchnia, lodówka i spiżarnia wyposażona jest tak, że nie musimy jechać na zakupy!
Mówiąc to, przysiadła na leżaku obok. Na jego brzegu tak, jakby chciała być gotowa do poderwania się i ucieczki. Marcel zganił siebie za tę myśl, bo przecież żyła z nim z własnej woli. Może nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, jak kobieta z mężczyznom, ale jednak pod jednym dachem, dzieląc troski i obowiązki opieki nad dziećmi i domem.
Troski i radości! – poprawił się w duchu.
Kiedyś nie podejrzewałby, że taką radość sprawią mu wspólne zakupy, czy wypad do lasu. To Natasza pokazała mu urok prostoty życia i tylko coraz bardziej uwierał fakt, że jest tak atrakcyjna i na wyciągnięcie ręki. Nawet teraz, pił kawę, ale nie potrafił oderwać wzroku od gładkiej skóry kolan. Po raz pierwszy widział ją tak ubraną – w krótkie bawełniane spodenki. Z premedytacją nie spoglądał wyżej, by nie peszyć dziewczyny i okiełznać wyobraźnię, która odruchowo tworzyła ciąg dalszy tego, co mogłoby dziać się tutaj teraz na tych leżakach. Zdjąłby z niej spodenki i koszulkę na ramiączkach, pod którą chyba nic nie miała. Najpierw by ją dotykał, badając palcami, by poznać wszystkie wypukłości i zagłębienia ciała. Następnie…
– Tak, prosiłem o zaopatrzenie na tydzień dla czterech osób – wszedł sobie słowem w rozpędzające się tornado myśli, stopując je tym samym. – Nie chciałem zaczynać pobytu tutaj od wizyty w markecie. Nie to, że nie lubię robić zakupów! – zastrzegł, uśmiechając się. – To świetna zabawa. Z tobą! Ale to mój pierwszy prawdziwy urlop i chciałem, by był… właściwie nie wiem – przyznał z rozbrajającym uśmiechem. – Ale może niekoniecznie od strony sklepowej.
– Rozumiem cię – Natasza zaśmiała się, choć i jej nie było łatwo odnaleźć się w całej tej sytuacji.
To, że zamieszkała wraz z Sofią w domu Marcela, było bonusem od życia. Niespodziewanym po tym, jak pożegnała się z życiem na dobre. Teraz natomiast wyjechała z nim do raju. Było tu pięknie, ciepło i nie bardzo wiedziała, jak odnaleźć się w sytuacji, w której nie musi organizować życia całej czwórki. Oczywiście, że ich nakarmi, ale co poza tym? Ma się opalać? Pływać w morzu? Nie znała życia od tej lekkiej, rozrywkowej strony. Nim spotkała Marcela, jej życiem była praca, by polepszyć je córce.
– Zastanawiałam się, po co aż tyle kosmetyków postawiono w koszyku przy wyjściu na taras i chyba już wiem – mówiąc to, uśmiechała się i z uniesionymi brwiami patrzyła na ramiona Marcela. – Będziemy musieli bardzo uważać na słońce, bo poleżałeś chwilę na leżaku i już masz je lekko czerwone. – Dotknęła ramienia Marcela, przejeżdżając palcem po skórze. – Przyniosę ci krem, to się nasmarujesz, bo już masz gorące ramię.
– Nie trzeba, dziękuję! – Marcel zerwał się, jak oparzony czując, że już ten na pozór niewinny dotyk pobudza go i rozprasza. – Dziękuję za kawę i pozwól, że obejdę posesję i sprawdzę, czy nie ma tu niebezpieczeństw czyhających na dziewczynki.
Ruszył ku schodom prowadzącym na tyły domu, zaciskając palce na uchwycie kubka tak mocno, że aż pobielały mu palce.
Cholera, to będzie trudniejsze, niż myślałem! Jak ja przetrwam te dwa tygodnie? Toż to pokuta! – Bił się z myślami, idąc powoli wzdłuż ogrodzenia.
W ślad za nim, niczym pies dreptała Matrioszka.
Poprzednie części znajdziesz ją w moim sklepie

W trójpaku taniej
Zestaw trzech tomów serii
Zostaw Komentarz