Biała rozdział 2

with Brak komentarzy

Biała od Monika Liga

Rozdział 2

Szłam środkiem ulicy Kościuszki wspominając smak przeszłości, który wypiłam wraz z pysznym, pomarańczowym drinkiem. Musujący, zmrożony, delikatny w smaku. Prawie poczułam jego cierpkość na języku i bąbelki łaskoczące podniebienie.
Że też umysł potrafi płatać takie figle.

Piłam go w jednej z kawiarni, przy tej właśnie ulicy. Lokal w starej kamienicy na parterze, odnowiony po latach. Nazwa ostała się, choć wydłużyła o dwa słowa. Właścicielka się zmieniła, teraz pewnie nie żyła już.

Białe ściany, wygodne kanapy i smaczne jedzenie, tak zapamiętałam to miejsce. Zapach kawy mieszający się z wonią perfum gości i jazz w tle, tworzyły cudowną atmosferę.
Aż westchnęłam na wspomnienie makaronu ze szpinakiem i bezowego tortu z malinami.

Teraz sala konsumpcyjna ziała pustką. Weszłam do środka, czując podekscytowanie faktem, że mogę wejść za bufet, zwiedzić zaplecze, poszperać w lodówkach.
To była jedna z przyjemności, które mi pozostały – nieograniczony dostęp do dóbr konsumpcyjnych.
Chwila radości, gdy ciasto bezowe, które znalazłam wśród zapasów w mroźni okazało się być zdatne do zjedzenia. Wpakowałam je z pudełkiem do plecaka.

Dawniej zazdrościłam wszystkim beztroskiej przyszłości. Czym bowiem mogły być problemy finansowe, czy osobiste rozterki w porównaniu z faktem, że wiesz, iż umierasz.
Tak, oczywiście – wszyscy umieramy, lecz fakt kilkunastu tylko miesięcy do wykorzystania na tym łez padole, obniża trochę poziom dobrego samopoczucia.

Teraz to ja żyłam, oni wszyscy już nie.
Czy polepszyło mi to humor? Na pewno nie śmierć innych lecz to, że mnie zostało jeszcze trochę życia.
Tylko co zrobić z tym bonusowym czasem?

Zwiedzałam miasto, od nieznanej dotąd strony. Wszystkie prawie budynki stały dla mnie otworem. Każdy sklep był dostępny, więc i takie miejsca mogłam sobie obejrzeć.
Zabawne, ale do pierwszego, do którego się udałam, był ten z sukniami ślubnymi. Pomierzyłam, narobiłam bałaganu i straciłam zainteresowanie czymś, o czym czasami w skrytości ducha marzyłam. Biały welon, szelest materiału i marsz weselny, podczas gdy ojciec prowadzi mnie do ołtarza.
Ech…
Wszystkie te wizje zniknęły, jak nożem uciął w momencie, gdy usłyszałam diagnozę.
Białaczka.

Wstąpiłam do Żabki po soczek, do piekarni po chleb. Kilka dni wcześniej przezornie powkładałam pieczywo do zamrażarki. Jeśli prąd nie przestanie płynąć kablami zbyt szybko, to jest nadzieja, że przez jakiś czas jeszcze będę mogła spożywać w miarę świeże pokarmy.

Co później? Któż to wie? Nie zamierzałam się tym martwić. Może jutro i ja umrę. Może przeżyję tylko kilka dni więcej, niż reszta.

Wałęsałam się po mieście, by odkryć bardzo zajmujące zajęcie. Zwiedzałam cudze mieszkania.
Jeśli udało mi się wejść do klatki schodowej kamienicy, wchodziłam do każdego niezaryglowanego mieszkania. Najpierw dzwoniłam. Tak na wszelki wypadek, a może po to, by urozmaicić sobie ciszę martwego miasta. Później obchód przy otwartych na oścież drzwiach na okoliczność, gdyby w którymś czyhał na mnie groźny, czy raczej wystraszony pies.
Psy zazwyczaj oznajmiały swoją obecność głośnym szczekaniem, broniąc terytorium. Do takich drzwi nawet nie podchodziłam.
W niektórych mieszkaniach śmierdziało truchłem już od progu. Wycofywałam się wtedy wiedząc, co zastanę w środku. Zgniłe trupy nie były tym, co chciałam oglądać.
Szłam do kolejnych drzwi i do następnych.
W pomieszczeniach szperałam w szafkach nieobecnych właścicieli. Czasami zjadłam coś, co wyglądało zachęcająco. Oglądałam zdjęcia na ścianach i te ukryte w szafkach. Poznawałam tak byłych mieszkańców i ich sekrety.

Znalazłam na przykład zestaw zabawek erotycznych. Trafiłam na nie przetrząsając szuflady komody w jednej z sypialni przestronnego mieszkania mieszczącego się w ekskluzywnej kamienicy. Oglądałam błękitny wibrator z wypustkami i nawet zastanawiałam się, czy nie spróbować pobawić się tą zabawką. Nie potrafiłam.
Po pierwsze właścicielka tej zabawki była pewnie nieboszczką, a po drugie to zbyt osobisty przedmiot. Tak, jakbym miała umyć zęby cudzą szczoteczką.

Innym ciekawym znaleziskiem był pistolet. Nie miałam dotąd w ręku broni. Podeszłam do znaleziska ostrożnie i z nieufnością. A jak to cholerstwo wypali, gdy tylko wezmę je do ręki?
Zamknęłam szufladę, postanawiając zastanowić się nad tym później.

Umyć się.
Wyświetliła mi się wizja gorącego prysznica, piany w wannie i odpoczynek w czystej pościeli.
Postanowiłam zostać w mieszkaniu na noc. Kto wie, może i na kolejny dzień.

Łazienka olśniła mnie luksusem. Przestronna, jasno oświetlona, plus widok za oknem. Katedra, jej majestatyczna i masywna kopuła w odcieniu zieleni pokrywającej miedź dachu, wypełniała centralną część okiennego obrazu. Już cieszyłam się na wieczorny widok, gdy załączą się światła, podświetlające architektoniczny masyw.

Pomyślałam, że przydałaby się jakaś oprawa tego wieczoru.
Może napiję się kieliszek wina mimo, iż nie powinnam.
A co tam. Ile życia sobie tą rozpustą odbiorę? Jeśli oczywiście znajdę jakąś butelkę.
Zajrzałam do dwudrzwiowej lodówki i owszem, była wypełniona po brzegi, ale nie natknęłam się na wino, czy cokolwiek z zawartością alkoholu. Stwierdziłam natomiast, że będzie z czego przygotować wyśmienitą kolację. Zaglądałam do kolejnych szafek, ciesząc się ich bogatym wyposażeniem.
Tak na dobrą sprawę, to mam niezłą stację na jakiś czas. Nie będę musiała uzupełniać zaopatrzenia, a tym samym przeczekam czas usuwania kolejnych zombiaków przez szczury. Pozwiedzać miasto zdążę, jeśli oczywiście dożyję.

Plądrowałam meble, wynajdując mało ciekawe dokumenty, czasami jakieś zdjęcia. Natrafiłam w końcu na sprytnie zamaskowany telewizor i zestaw płyt, a na nich…
Kurczę, dawno nie oglądałam pornosów, a tutejsza kolekcja zawierała ich najwyraźniej dziesiątki. Może nawet setki.
Tak, obejrzę później. Teraz coś zjem, wykąpię się.
Wolno stojąca wanna z widokiem na bazylikę wygrała z pornografią. Co mi z tego, że popatrzę na cudzy seks? Podniecę się i tyle mojego. Nie mam z kim zrobić użytku z pobudzenia ciała. Postanowiłam odpuścić sobie pikantną wideo lekturę.

Gotować umiem, bo od lat obsługiwałam się kulinarnie sama. Rodzice pracowali, siostra miała dwie lewe ręce w kuchni, a jeść przecież trzeba. Na knajpy nie było mnie stać, a poza tym musiałam utrzymywać określoną dietę. Mało tłuszczy zwierzęcych, owoce i warzywa, odpowiedniej jakości węglowodany. Wszystko w niewielkich ilościach, ale często.
Tutaj mogłam poszaleć kulinarnie. Kuchnia wyposażona była, jak w programie telewizyjnym. Widać właściciele lubili gotować.
Skleciłam danie z brązowego ryżu, warzyw mrożonych i tych świeżych, które nadawały się jeszcze do spożycia. Odkorkowałam jedno z win, których pokaźną ilość znalazłam w przylegającej do kuchni spiżarce i zasiadłam do stołu.
Sama i samotna, ale dziwnie spokojna.
Przecież niczego innego nie oczekiwałam od życia. Niczego, poza kilkoma, może kilkunastoma miesiącami, zbliżającymi mnie do przedwczesnej śmierci.

Siedziałam w luksusowym apartamencie, w najbogatszej kamienicy w mieście i zajadałam się smakołykami, popijając świetne wino. Gdyby nie było tak chłodno na dworze, pewnie przeniosłabym się z posiłkiem na taras.
Tak, to mieszkanie byłoby moim wymarzonym, gdybym miała takie marzenie.

Pół butelki wina później, z pełnym brzuchem i w stanie lekkiej euforii, wywołanej działaniem alkoholu, oraz muzyki sączącej się z głośników w suficie, leżałam pod pianką w wannie i napawałam się widokiem słońca, zachodzącego za dachami kamienic.
Za chwilę zapadnie zmrok, a katedra rozświetli się, zachwycając oczy.

Gdy palce stóp pomarszczyły mi się, jak suszone śliwki, owinęłam się ręcznikiem, drugi założyłam skręcając w turban na głowie i przeniosłam się z powrotem do salonu.
Zamierzałam odpłynąć w sen. Zmorzył mnie ten dzień, jak i pół butelki wina.
Fakt, że być może nie dane mi będzie porozmawiać już nigdy z człowiekiem, dobijał. Teraz mogłabym uściskać nawet moją wredną siostrunię.
Może.

Muzyka umilkła, włosy wyschły nierozczesane, ale nie miałam się dla kogo pindrzyć, więc mogły sobie pozostać dziko skołtunione. Kto ma… poprawka – miał kręcone włosie na głowie ten wie, że jest to wymagający nakładu pracy element wystroju człowieka. Nie chciało mi się tym bardziej, że odpływałam w sen, a w końcu usnęłam.

Ocknęłam się nagle, dziwnie wystraszona.
Był środek nocy, panowała kompletna cisza. Zastanawiałam się, co mnie obudziło. Leżałam, dopijając resztę soku ze szklanki, którą miałam na szczęście w zasięgu ręki. Upiłam łyk i zamarłam. Do moich uszu dobiegło stukanie. Nic przypadkowego. To musiały być dźwięki wydawane przez człowieka, przez żywy organizm. Nie przez psa, bo był to równomiernie rytmiczny, powtarzający się stukot. Jakby ktoś nadawał alfabetem Morse’a.
Zastygłam ze szklanką przy ustach i nasłuchiwałam.
Stukanie powtórzyło się ponownie i jeszcze raz.
Zerwałam się z kanapy i zaczęłam szukać źródła dźwięku. Podeszłam do jednego z okien i już wiedziałam. Ktoś musiał stukać w kaloryfer! Zastukałam i ja, a ten ktoś odpowiedział. Właściwie, to gorączkowo zaczął walić, by po dłuższej serii umilknąć i nie powtórzyć już nadawania.
Czekałam z uchem przyklejonym do grzejnika do momentu, gdy ścierpł mi kark. Gorączkowo myślałam nad tym, co zrobić.
Na pewno musiałam się ubrać. Przy okazji ubierania spięłam niedbale włosy, byle nie spadały mi na twarz.
Bałam się, choć przecież nie miałam czego. Nie mógł to być wampirek, bo wampirki były obojętne na otoczenie. Równie mało prawdopodobne było, bym trafiła na zombiaka. Przy takim waleniu w kaloryfer, odpadłaby zgnilakowi ręka. Kto wie, może nawet z ramieniem.
To musiał być człowiek, a skoro tak, to pewnie chory, jak ja.
Zapragnęłam znaleźć źródło nadawania. Choćbym miała zginąć. W przeciwnym razie będę sobie pluć w brodę, że straciłam być może ostatnią możliwość porozmawiania z kimś żywym.
W sensie, że nie zmutowanym.

Ubrana, przerażona, ale i pełna nadziei, ruszyłam ku drzwiom.
Przypomniało mi się znalezisko – pistolet. Zgarnęłam go z szuflady, wsunęłam lufą za pasek spodni mając nadzieję, że nie odstrzelę sobie przy okazji tyłka.
Głęboki oddech przed wyjściem z mieszkania i szybka myśl, żeby może jednak zbagatelizować odkrycie i zostać w bezpiecznych ścianach.
Otrząsnęłam się z tchórzliwej postawy i wyszłam na klatkę. Zamknęłam drzwi kluczem, który wisiał na haczyku przy drzwiach i ruszyłam w górę.
Dlaczego w górę akurat, tego nie wiedziałam.
Dlaczego zamknęłam drzwi? Niedorzeczny teraz odruch. Ochrona własnego mienia.
No dobrze, zawłaszczonego. Teraz to nie miało zupełnie znaczenia.

Kamienica wyposażona była w windę, jak przystało na tak elegancki, kilkunastopiętrowy modernistyczny budynek. Nie zaryzykowałam jazdy nią z obawy, przed nagłym wyłączeniem prądu. Jeśli światła w mieście zgasną, to nie będzie ich komu rozświetlić ponownie. Nikt mnie nie uwolni i umrę z głodu i wycieńczenia w blaszanym, ciemnym pudełku. Nie uśmiechała mi się ta wizja tym bardziej, że winda stałaby się i moją toaletą. Śmierć z głową przy własnych odchodach?
Nie dziękuję.
Poszłam schodami.

W sumie to dobrze może, że nie ma w Polsce elektrowni atomowej.
Ciekawe, co działo się w innych, bardziej pod tym względem cywilizowanych krajach.

Światło na klatce schodowej zgasło, wyrywając mnie z zamyślenia nad ekologicznymi katastrofami, w wyniku przegrzania rdzeni, czy czegoś podobnego, w opuszczonych elektrowniach. Nie miałam na to wpływu.
Weszłam piętro wyżej i uspokajałam oddech, wsłuchując się w odgłosy, czy raczej ich brak.

Logicznym dla mnie było, że kaloryferami dźwięk powinien był przedostawać się w pionie. Boczne mieszkania odrzuciłam chłopską logiką. Źródło musiało być nade mną i tylko nie wiedziałam ile pięter przyjdzie mi pokonać. Jeśli będzie to pod zawłaszczonym przeze mnie mieszkaniem, to łatwiej jest zejść w dół.
Szłam i przykładałam ucho do drzwi kolejnych mieszkań, wsłuchując się w ciszę do momentu, gdy znów usłyszałam pukanie. Tym razem dobiegało ono zza ciężkiego, drewnianego skrzydła.

.

Znajdziesz ją w moim sklepie

Szukaj mnie też na Empik i Legimi

Zostaw Komentarz