Getting your Trinity Audio player ready...
|
Rozdział 3
Marek odrzucił myśli, które bezlitośnie bombardowały jego umysł. Nie potrafił wyjaśnić, skąd na jego piersi pojawiły się zadrapania. Wolał porzucić temat, bo nic z tego nie mogło wyniknąć. Racjonalny umysł nie znajdował wytłumaczenia, a przecież nie podrapałby się w ten sposób. Skąd o tym wiedział? Przymierzył palce i pomijając długość paznokci, które były zwyczajnie za krótkie, to już samo ustawienie przez niego palców tak, by pasowały do układu szram, było niemożliwe do osiągnięcia. Nie wygiąłby nadgarstków pod takim kątem, musiałby mieć kościec z gumy.
Spakował namiot, posprzątał papierki, schował do plecaka naczynia. Zasypał ziemią wygaszone już dawno ognisko i ruszył z powrotem do pozostawionego na parkingu auta. Wmawiał sobie, że nie czuje się ani odrobinę niepewnie, a wydarzenia z nocy nie mącą mu myśli. Nie udało mu się nie obejrzeć za siebie, kilka razy był nawet pewien, że ktoś go śledzi. Wypad poza miasto, który miał przynieść ulgę, ukoić nerwy, zestresował go i zezłościł.
– Jadę w trasę – mruczał pod nosem, by dodać sobie animuszu, maszerując przez las. – Na trasie najszybciej oczyszczę umysł.
Dotarł do parkingu, na którym zaparkowano kilka aut. Znów ktoś zatrzymał się tutaj na posiłek, inny ktoś by rozprostować kości, może za potrzebą. Wrzucił plecak do bagażnika, wsiadł za kierownicę i dopiero wtedy odetchnął z ulgą.
Nie był lękliwym człowiekiem, ale teraz pojawił się nieznany element – niewyjaśnione zjawisko. Znów odsunął przepełnione lękiem myśli, wracając do racjonalnego świata cywilizacji.
Zawsze, gdy planował trasę, przygotowywał się do niej starannie. Niewielka lodówka, którą miał w ciągniku, jednopalnikowa maszynka i jednorazowe naczynia – to jedno. To, że nie jadł mięsa, zmuszało go do bardziej pieczołowitego sporządzenia planu diety. Musiał ugotować część warzyw, wyparzyć jaja z hodowli ekologicznej, by przypadkowo nie zarazić się salmonellą. Wszystko, co zabierał w podróż, pakował w niewielkie pojemniki z plastiku. Kilka porcji w kwadratowych pudełkach, które łatwo było poukładać w lodówce z tylko jedną półką. W zamrażarce miał woreczki z blanszowanymi warzywami, które zamierzał spożyć po zjedzeniu tych świeżych. Pakując się dzień wcześniej, wpadał w trans. Bluzy, koszulki i spodnie rolował w wałeczki, które zapewnią mu niepogniecione odzienie nawet za kilka dni. Ciuchy sportowe wkładał do osobnej torby, Każdy but owijał w reklamówkę, z włożonym do środka pochłaniaczem wilgoci. Książka do poczytania w ramach usypiacza i laptop dla rozrywki.
Wczesnym rankiem, gdy słońce ledwie rozświetlało wschodni horyzont, zapakował torby do auta i pojechał do bazy. Sprawdził ładunek, podpisał dokumenty odbioru i był gotowy do trasy.
Odpalił maszynę i aż przymknął powieki, czując przenikające go wibracje silnika. Z wentylacji sycząca cichutko klimatyzacja, wsączyła do kabiny zapach ozonu, którą czyścił regularnie. To właśnie skupienie na zwyczajnych detalach, takich jak czyste powietrze czy poukładany plan dnia oraz powtarzalność rytuałów, czyniła tą pracę wspaniałym i spełniającym zajęciem. Był tylko on, muzyka cicho płynąca się z głośników i niknące pod kołami kilometry przemierzanej trasy.
Wieczorem dojechał do Calais. Było ciemno, dżdżysto i pewnie można by powiedzieć, że nieprzyjemnie, ale w ciepłej szoferce Marek czuł się na swoim miejscu. Był tam, gdzie chciał być. Robił to, czego od zawsze pragnął.
Czuł morze, choć jeszcze go nie widział. Zapach, który wdarł się do szoferki, był nim przesączony. Rano miał przepłynąć promem, znaleźć się na wyspie, rozładować i przeładować na drogę powrotną. Teraz był już zmęczony wielogodzinną jazdą, głodny, a pęcherz domagał się opróżnienia. Musiał jeszcze dojechać do strzeżonego parkingu i miał tylko nadzieję, że znajdzie miejsce i będzie mógł się spokojnie przespać. Nie chciał spać poza rejonem parkingu, a to przez obawę o ładunek. To, co działo się za sprawą imigrantów, przekraczało wszelkie granice. Najważniejsze, by nie musieć się zatrzymywać, bo wtedy było pewne, że kilku mężczyzn spróbuje otworzyć kontener, by wejść do środka. Współczuł tym ludziom i rozumiał ich, ale i obawiał się, bo byli nieobliczalni. Walczyli o lepsze życie, więc byli gotowi na bardzo wiele.
Dojeżdżając do parkingu, czuł ulgę, widząc zielone światło przy bramce wjazdowej i napis free places. Już wiedział, że będzie mógł się umyć w ciepłej wodzie, zjeść, porozciągać ponapinane długą podróżą mięśnie.
Zaparkował i pozwolił jeszcze przez jakiś czas popracować silnikowi na jałowym biegu, przygotowując w tym czasie torbę z przyborami toaletowymi oraz ręcznikami. Wysiadł, zeskoczył z trzeciego stopnia, zaciągnął się rześkim, wieczornym powietrzem.
To było kolejne z wrażeń, które kolekcjonował. Powietrze w różnych rejonach Europy zawsze pachniało inaczej. Ciężka, przytłaczająca woń przesyconego zanieczyszczeniami powietrza w pobliżu dużych aglomeracji i porównanie świeżości rześkości tutejszego nasycenia tlenem.
Parking skojarzył się Markowi z miasteczkiem. Domami były ciągniki, mieszkańcami kierowcy. Równe szeregi ustawionych równolegle naczep i światło przebijające z niektórych szoferek. Część kierowców spała, chcąc pewnie zdążyć na najbliższy prom. Ci, którzy mogli pozwolić sobie na przerwę, gromadzili się w kompleksie. Znajdował się w nim minimarket, restauracja i węzeł sanitarny. To tam w pierwszej kolejności Marek zamierzał się udać. Jeszcze tylko chwila dla mięśni pleców, ramion i karku i może szykować się do snu.
Kiedyś, u innego kierowcy podpatrzył pomysłowy patent i wprowadził go również u siebie. To była metalowa drabinka, którą ten przyczepiał na zewnątrz szoferki. Wcześniej poprosił znajomego mechanika, by przyspawał dwa mocowania, do których mógł przypiąć drabinkę. Teraz właśnie wyciągnął ją z szuflady pod kanapą w tylnej części szoferki. Zamocował ją i zawisł na niej całym ciałem, przymykając oczy. Czuł, jak rozluźniają się mięśnie. Odzyskiwał centymetry, które przygarbiły ciało podczas jazdy, a teraz przyciąganie ziemskie pracowało w odwrotnym kierunku. Po piętnastu minutach miał dosyć, musiał skorzystać z ubikacji, a w końcu umyć się, zjeść i iść spać.
Zamknął kabinę i z torbą pod pachą skierował się ku prysznicom. Wcześniej wszedł do kabiny WC, założył na sedes jedną z ochronnych, papierowych nakładek i oparłszy głowę na przedramionach, skupił się na prostej czynności. Był wyjątkowo zmęczony i senny. Pięć godzin jazdy w deszczu i mozolne wysilanie wzroku dało mu się we znaki.
– Chyba zrezygnuję z jedzenia. – mruknął do siebie pod nosem, czując ogarniającą go senność, szukał w sobie sił na szybki prysznic.
– No ale dupkę to chyba umyjesz, co? – Dobiegł go śmiech, przez co prawie podskoczył na sedesie.
Spojrzał w górę i aż zapomniał z zaskoczenia o oddechu. Ponad brzegiem płyty meblowej, która była również drzwiami ubikacji, wystawała głowa kobiety, która śniła mu się w namiocie. Uśmiechnięta, jasnowłosa, niebieskooka. Dopiero teraz zauważył te szczegóły, wcześniej ją bardziej czuł, niż widział, a mimo to wiedział, że to ona. Dziewczyna zaśmiała się perliście, puściła do niego oko i wycofała się, niknąc z pola widzenia.
Marek poderwał się z ubikacji, odblokował drzwi i pchnął je. Nie sądził, by nieznajoma wciąż wisiała na drzwiach bądź stała na czymś, co pozwoliło jej go podejrzeć. Po co to robiła, było dla niego jedną z zagadek, które się z nią łączyły. Może po prostu usnął, a ona znów mu się przyśniła? Wyjrzał, zamarł w bezruchu nasłuchując, ledwie oddychał. Nie usłyszał kroków, kobiecego śmiechu, nie czuł żadnego obcego zapachu.
– Przysnąłem – mruknął pod nosem, jak zwykle racjonalizując. – Prysznic i idę spać.
Spuścił wodę, podciągając równocześnie spodnie. Zarzucił na ramię pasek torby i ruszył w kierunku pryszniców. Uiścił opłatę na bramce przed wejściem, wybrał jedną z kabin. Szybkie obmycie ciała, osuszenie włosów i już wracał do ciepłej szoferki. Postanowił nie jeść i położyć się spać, będąc głodnym. Lepiej się wyśpi, rano przygotuje bardziej syte śniadanie, a przedtem jeszcze pobiega.
Z tak ułożonym planem położył się na górną pryczę. Stłumił chęć przegryzienia jakiejkolwiek przekąski, nakrył się lekką kołdrą. Spał goły, bo tak lubił. Nie cierpiał, gdy krępowały go ubrania, a pidżamy nie uznawał. Był tak senny, że nie potrzebował nawet czytać książki. Powieki ciążyły mu, wyczuwał pod nimi piasek, niewątpliwą oznakę przemęczenia.
Znów przez głowę przemknęła myśl o nieznajomej i znów wypchnął ją z głowy.
Zwidy mam ze zmęczenia i tyle – wmawiał sobie. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie miewa snów na jawie. Muszę więcej spać, no i zaniedbałem bieganie. Pięć dni przerwy i od razu kiełbasi mi się we łbie!
Zgasił lampkę sufitową przy głowie, zamknął oczy i głęboko odetchnął.
Następnego dnia czekała go niebezpieczna przeprawa do wjazdu na prom. Jeśli dobrze pójdzie, to żaden z imigrantów nie dostanie się na pakę, może nawet nie uszkodzą mu zabezpieczeń i zatrzasków blokujących tylne drzwi. Nie chciał kłopotów, konfrontacji z uchodźcami, władzami granicznymi, z nikim. Pragnął spokoju i tego, by nikt nie wtrącał się w jego spokój ducha.
– Tęskniłeś? – Ciepły oddech niesiony szeptem przy uchu, oderwał myśli od czekających go dnia następnego możliwych komplikacji. – Ja bardzo. Tak dobrze mi było. Przepraszam za zadrapania. – Palec przesunął się po jednej ze szram na piersi. – Będę uważała na pazurki.
Marek wciągnął gwałtownie powietrze, gdy dłoń zjechała na brzuch i w dół, obejmując jądra.
Zostaw Komentarz