Wakacyjny epizod rozdział 6

with Brak komentarzy

Wakacyjny epizod od Moniki Liga

Rozdział 6

Cud przyrody

TOMEK

Apel rozpoczął się punktualnie o ósmej. Pani Urszula, właścicielka obiektu, gromkim głosem zagoniła dzieciaki na plac przed byłą stołówką i wygłosiła przemowę. Mówiła o zagrożeniach związanych z dziko rosnącymi roślinami i plastycznie, wręcz makabrycznie opisała skutki połknięcia wilczych jagód, czy grzybów. O połknięcie przez dzieciaki grzybów, byłem dziwnie spokojny. Nie tknęliby tych płodów runa leśnego, ale co do jagód nie czułem już ani cienia pewności. Po zagrożeniach przyjmowanych otworem gębowym, przyszła kolej na ugryzienia przez żmije, poparzenia jadem ropuchy i ukąszenia szerszeni i im podobnych owadów. Po piętnastominutowej pogadance starszaki ziewały znudzone, czekając na koniec. Maluchy zbiły się w ściślejszą grupkę, traktując Sandrę i Olę, jak namiastkę matki. Funkcja postraszenia została spełniona, po czym ogłoszono marsz do stołówki, znajdującej się w najbliższej gospodzie.
Spacer okazał się
nie być długi, na moje oko kilometrowy. Pod koniec maluchy jęczały, że są głodne i marudziły niemiłosiernie, opóźniając pochód. W efekcie blondi zniknęła mi z oczu idąc przodem. Ja z Sandrą poganiałem brzdące, w końcu niosłem na baranach jedną z dziewczynek. Niepotrzebnie to wymyśliłem, bo zaczęło się ustawianie wyimaginowanej kolejki, która z dziewczynek będzie druga, trzecia, aż po dziesiątą. Gdy w końcu dotarliśmy do gospody okazało się, że starszaki kończą jeść śniadanie, a Iza i pani Ula gdzieś zniknęły. Usadziliśmy najmłodszą grupę, po chwili troje wyznaczonych dyżurnych donosiło talerze ze śniadaniem. Zapadła błoga cisza i tylko zgrzytanie łyżek o dno wątpliwej urody porcelany, zagłuszało ciszę.

– No to czeka nas taka wędrówka trzy razy dziennie. – Pani Urszula dosiadła się obok mnie, na sfatygowanej ławie. – Nie wiem, co ma ta karczma, czego nie mamy w naszej garkuchni my, że nie możemy gotować dla dzieci. Chyba że wziąć pod uwagę inne aspekty.

Jakie – zainteresowałem się.

Znajomości – odparła lakonicznie, po czym zacisnęła usta i spochmurniała.

Nie wiedziałem, o czym mówi, ale nie o to chciałem teraz spytać.

– Widziała pani może Izę? – Ściszyłem głos, bo nie wszyscy musieli wiedzieć o moim zainteresowaniu dziewczyną. Właściwie to sam przed sobą tłumaczyłem, że zwyczajnie martwię się o współpracowniczkę. Ładną, zadziorną, ale wyłącznie ze względów służbowych. – Odłączyła się na początku drogi.
– Poprosiłam ją, żeby obgadała sprawę posiłków, bo nie znoszę właścicielki tego przybytku – mruknęła, wskazując głową tył budynku. – Widać, że z Izy obrotna dziewucha.

Po tych słowach wróciła do skubania bułki, którą dyżurni przynieśli w drugiej turze.

Przyjrzałem się krytycznie pomieszczeniu. Wyglądało, jakby od lat nikt go nie odnawiał, a i sprzątaczka nie przykładała się do swoich obowiązków. Drewniane stoły nosiły ślady intensywnego użytkowania. Były popisane, zryte pewnie ostrzem noża, w rysy wżarł się bród i pewnie tłuszcz. „Tutaj byłem – Marcin”, „Kocham Aśkę – Damian”, „Pany górą”. Te i wiele innych, nachodzących na siebie mądrości, uwiecznionych w drzewie blatu, czytałem udając, że nie czekam na powrót blondyny. Przyszła wreszcie i po minie widziałem, że jest wzburzona. Zaróżowiona rumieńcami, z pociemniałymi oczami i zaciśniętymi ustami. Wyglądała zabójczo. Ostra, może nawet niebezpieczna. Niezły kociak! Nie spojrzała na mnie nawet, za to spiorunowała wzrokiem panią Ulę. Ta ostatnia unikała patrzenia Izie w oczy. Ciekawość zżerała mnie, ale widziałem, że raczej nie dowiem się niczego. Nie tutaj i nie teraz.

***

IZA

– Jak pani może kupować jedzenie u tej pizdy?! – syczałam jak najciszej, a było to wyjątkowo trudne, bo najchętniej ryknęłabym najgłośniej, jak się da, by rzeczona pizda usłyszała moje słowa. – Przepraszam za wyrażenie, ale przecież to jest rozbój w biały dzień!
– Chodzi ci o ceny, jakość potraw, czy miejsce ich przygotowania? – Widziałam permanentną rezygnację w oczach właścicielki rancho. – Na układy nie ma rady, moje dziecko.
– Ale jak to? – Czułam wściekłość i bezsilność równie mocną, co chęć naprawienia zła. – Przecież tam jeszcze tylko karaluchów w kuchni brakuje! Chociaż cholera wie, może mielą je i dodają do posiłku. Proszę mi wyjaśnić, dlaczego się tak dzieje?

Pani Urszula zaspokoiła moją ciekawość i z każdym kolejnym zdaniem włosy jeżyły mi się na głowie, a w kieszeni otwierał przysłowiowy scyzoryk. Ba, maczeta, nie scyzoryk! Ogarnęło mnie uczucie misji do wypełnienia. W głowie kiełkował plan i tylko musiałam wykonać jeden telefon, by zaciągnąć języka. Potrzebowałam pół godziny spokoju, a z tego co mówiła właścicielka, zasięgu należało szukać kilometr przed ogrodzeniem obozu. Teraz mieliśmy iść nad wodę. Że dzieciaki były podekscytowane, nie dziwiło mnie ani trochę. Nawet starszaki nie panowały nad radością, a ta objawiała się podkręceniem ich głośności. Co chwilę któreś z nich wybuchało nadmierną radością. Cieszyłabym się i ja, ale nie potrafiłam zdusić w sobie buntu, wobec niesprawiedliwości. Konszachty szczerbatej właścicielki „Karczmy pod bocianem”, w której to mieliśmy się stołować trzy razy dziennie, z tutejszym sanepidem, przyćmiły spontaniczny odbiór przyjemności płynącej z kąpieli w jeziorze.

Nad jeziorem podopieczni rozkładali koce i ręczniki, pani Ula wraz z synem – ponurakiem, odganiała ich od szuwarów, wskazując piaszczystą plażę i równie czyste wejście do jeziora. Sandra i Ola nadzorowały smarujące się kremami dzieciaki, a bóg męskiej urody, w czerwonych, luźnych spodenkach, przekazywał swojej i mojej grupie instrukcje korzystania z wody. Docierały do mnie strzępy instrukcji, co należy robić, gdy się topisz i jak rozpoznać, że ktoś tonie. Rozbawione z początku miny pewnych siebie chłopaków zmieniły się na skupione, w końcu na przestraszone. Widać Olek miał talent w straszeniu innych konsekwencjami własnej nieostrożności. Może bym się nawet zachwyciła, ale czułam potrzebę wykonania telefonu. Musiałam uderzyć do człowieka równie wyczulonego na niesprawiedliwość ludzką, co i ja. Nie było w tym nic niezwykłego, bo w końcu byłam jego córką.

Usadowiłam się na wystającym ze skarpy pniu i stwierdziwszy zasięg sieci w telefonie, wybrałam kontakt zatytułowany „Tatuś”.

– No co tam, Iza? – Jego ciepły tembr głosu wywołał odruchowy uśmiech na mojej twarzy.
– Najpierw ty powiedz, co u
ciebie.

Wyciągnęłam przed siebie nogi, skupiłam wzrok na ostrożnie wchodzących do wody dzieciakach i nasiąkając słońcem, wsłuchałam się w słowa taty.

***

TOMEK

Blondyna intrygowała mnie coraz bardziej. Z całą pewnością nie można o niej było powiedzieć, że jest pospolita. Miałem ochotę dać sobie kopniaka za to, że tak szybko ją zaszufladkowałem. Winna temu była jej uroda. Długie, jasne włosy i pokaźnych rozmiarów biust kojarzyły mi się z roześmianym i chętnym do bliższych kontaktów, dziewczęciem. Ten kociak był inny. Wyglądało na to, że coś ją nurtuje, denerwuje i wprawia w wibracyjny stan. Od momentu śniadania, była w innym wymiarze.

No dobra, może i jestem baranem, ale oczekiwałem zainteresowania z jej strony. Na taką wyglądała – łatwą, chętną i zabawową. Oko automatycznie odnajdywało ją i zawieszało się na krągłościach. Teraz wyglądała na pochłoniętą rozmową telefoniczną. Pewnie ze swoim gogusiem, bo do kogo tak chętnie śmiałaby się przez telefon?
Ogarnąłem młodzież i porządnie nastraszoną wysłałem do jeziora. Byłem dobry w przekazywaniu możliwych, makabrycznych scenariuszy, toteż dzieciaki wbiegły do jeziora, ale ich entuzjazm był naznaczony skupioną ostrożnością. Efekt osiągnąłem, teraz wystarczyło czuwać. Przykładów do przedstawienia ludzkiej bezmyślności i głupoty w kontakcie z wodą, zebrałem przez trzy lata pracy ratownika, aż nazbyt wiele. Dzisiejsza lekcja była delikatna. Bardziej makabryczne opowieści zostawiłem sobie na potem. W tej chwili uważali, byli pełni szacunku dla wody. Lepsze to, niż zakończenie wakacji i życia z płucami napełnionymi wodą.
W końcu przegrałem z własną ciekawością. Z
ostawiłem młodziaków pod okiem Sebastiana i zrobiłem kółko, wspinając się na skarpę. Wszedłem między drzewa i bezszelestnie podkradłem się do blondyny, po czym bezwstydnie zacząłem podsłuchiwać rozmowę. Powinienem był pewnie odczuwać wyrzuty sumienia, ale miałem to w dupie. Wzbudziła moją ciekawość, więc chciałem dowiedzieć się jak najwięcej. Przycupnąłem za drzewem i wsłuchałem się w rozmowę.

– No co ty?! – Była podekscytowana i rozradowana. Nie wiem, które uczucie dominowało bardziej. – Catering? Genialny pomysł. Ty to masz łeb na karku! Aż tak cię zaintrygowałam? No to super! Grubo! Już się cieszę na odwiedziny i czekam. Kocham cię.

Ostatnie powiedziała tak maślanym tonem, że aż mi żółć podeszła do gardła.
Czemu się dziwiłem? Zbyt ładna jest, by być sama. Za bardzo niezależna, by adorować mężczyzn. Wyglądała na kobietę, która owija sobie facetów wokół najmniejszego paluszka. Ze mną nie miała szans, bo wiedziałem, czego oczekiwać.

Będę ją miał, najpóźniej w drugim tygodniu obozu. Lepiej byłoby, żeby się trochę poopierała. Łatwych zdobyczy miałem w nadmiarze i wiedziałem, że zbytnia przystępność odbiera dużo z przyjemności pierwszego seksu.

***

IZA

Byłam tak podekscytowana, że aż mi para szła uszami. Przez myśl mi nawet nie przemknęło, że tata postanowi zaangażować się w sprawę. Wyjaśnił, że od dawna myślał o czymś podobnym i chciał wyjechać z miasta. Mazury wydały się świetnym pomysłem na urlop, a możliwość spotkania się, czyniła przyjazd dodatkowym bonusem.

Byłam pełna optymizmu i cieszyłam się ze spotkania. Tata miał przyjechać za dwa dni. Do tego czasu postanowiłam wypełniać swoje obowiązki, opiekując się młodzieżą.

Dzisiejszego wieczoru mieliśmy zorganizować ognisko, dzięki czemu nie będziemy musieli drałować do stołówki szczerbatej lampucery. Aż otrzepało mnie na wspomnienie przesiąkniętego odorem strawionego alkoholu oddechu kobiety. I to, że potraktowała mnie, jak idiotkę, podkreślając swoją wyższość i doświadczenie w branży gastronomicznej. Zapragnęłam utrzeć jej nosa. Może uda mi się pomóc pani Uli. Szkoda było mi jej i syna ponuraka.

Od dziecka miałam tak, że jeżeli czegoś mocno zapragnęłam, to to musiało się w końcu ziścić. Teraz miałam dwa chciejstwa. Jednym była sprawa pani Uli, drugim przystojniaczek z cudną rzeźbą mięśni brzucha. Wiedziałam, że szacuje mnie na łatwy łup. I dobrze. Pokażę mu, że nie każda kobieta mięknie w kolanach dla jego zalotów. Był pięknisty, ale to za mało. Rozejrzałam się, ale nie było go między dzieciakami w dole, na plaży.

– Trudno – mruknęłam pod nosem, ściągając koszulkę. – Zdążę się napatrzeć.

Dołączyłam do młodziaków, w końcu weszłam do wody. Tak, ta część dnia była cudownie kojąca. Chłód czystej wody i perlące się na jej powierzchni odbicia promieni słońca wprawiły mnie w radosny nastrój. Czułam, że tak właśnie smakuje szczęście.
Byłam nim przepełniona i wiedziałam, że to będą dobrze spędzone trzy tygodnie.

Znajdziesz ją w moim sklepie​

Szukaj mnie też na Empik i Legimi

Pierwszy tom SERII

OPIS:

Magda i Emil spotykają się w klubie fitness.
Magda to rozwódka oszukana i zdradzona przez męża, który zachwiał jej wiarą w siebie i we własne możliwości, a zwłaszcza w kobiecość.
Emil to kawaler do poderwania, ale nie do zatrzymania. Pracę w fitness klubie traktuje jak miejsce do zdobycia bogatych, napalonych kochanek.
Losy tych dwojga krzyżują się przy worku treningowym, na którym ona wizualizuje swoje porażki, a on pomaga jej fizycznie się z nimi uporać, tak aby nie wyrządziła sobie większej krzywdy. Im dłużej ze sobą przebywają, tym bardziej ich do siebie ciągnie.
Niby przewidywalnie, ale nagle były mąż chce wrócić, a była kochanka, staje się zazdrosna i zaborcza.
Czy tych dwoje ma szansę na wspólną przyszłość, mimo piętrzących się przeciwności?
A może dobry duch, Marcin, zapobiegnie katastrofie?

Czy kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością (i bardzo zgrabnym tyłkiem) mogą dogadać się przy worku treningowym?

Zostaw Komentarz