Rozdział 2
Szłam do samochodu, planując weekend. Starałam się usunąć spod powiek obraz bruneta z kolejki. Nie umiałam zapomnieć, jak bardzo seksowny mi się wydawał, gdy patrząc na mnie, zacisnął usta. Oczywiście zinterpretowałam to na swoją niekorzyść. Nie podobałam mu się, wkurzałam go nachalnym patrzeniem na twarz i właśnie na usta. Ale skubaniec był tak męski i apetyczny, że nie sposób było odwrócić wzrok! No i te cudnie wykrojone wargi! Idealne do całowania. Idiotka! Na pewno nie przeze mnie!
Wróciłam do bezpiecznego planowania. Wezmę Pućkę, moją małą kundelkę i pojadę jutro do rodziców. Soboty od zawsze były naszym wspólnym czasem. Cały dzień spędzimy najpierw na myciu warzyw i słoików, wyparzaniu ich, a później na dosmaczaniu zalewy i odmierzaniu przypraw. Do tego łzy przy krojeniu cebuli i pogaduchy. Dzięki tym sobotom byłam coraz lepszą kucharką i mogłam opisać biografie wszystkich członków rodziny trzy pokolenia wstecz. Anegdoty śmieszne i pikantne, smutne i romantyczne, tragedie i wielkie chwile. Kochałam te weekendy. Wieczór przy winie i ogniu kominka, rozleniwiona psina przy nogach i tata zasmradzający atmosferę fajką z tytoniem o zapachu końskiego łajna. Taka słodycz zwyczajności i stały element tygodnia, bez którego nie wyobrażałam sobie życia. Znów pośpię w niedzielę do południa, znów dostanę śniadanie do łóżka i wrócę wieczorem razem z Pućką do siebie, czując się tak, jakbym spędziła weekend w najbardziej ekskluzywnym SPA.
Czasami zastanawiałam się, jakby to było mieć mężczyznę, dzielić z nim czas, zabierać go do rodziców i z nim pić wino ze zdekompletowanych kieliszków, pamiętających jeszcze usta moich dziadków. Nikt sensowny się dotąd nie znalazł. Zbyszka nie brałam nawet pod uwagę. Ani bycie z nim ani rozstanie nie wywoływało we mnie na tyle silnych emocji, bym widziała go w tej roli. Ani kiedyś ani teraz w tęsknych myślach. Moi rodzice taktownie przemilczali temat i całe szczęście. W końcu dwadzieścia pięć lat to nie deadline. Mam jeszcze czas.
Gdybym wiedziała, w jak złym czasie te myśli postanowiły zagiąć bieg mojej czasoprzestrzeni…
O, znowu ten ładny człowiek, pomyślałam, mijając mężczyznę, na którego wcześniej zwróciłam uwagę w kolejce. Teraz stał przy popielniczce z odpalonym papierosem. Spojrzał na mnie spod byka, a mi zrobiło się gorąco. Zacisnęłam dłonie na uchwycie wózka i pchnęłam go, by jak najszybciej umknąć z zasięgu jego wzroku. Idiotka ze mnie! Nie, dzikuska. Od tak dawna byłam bez faceta, że zdziczałam!
Ze złością otworzyłam bagażnik i zaczęłam upychać w nim siatki. Nie będę się użalać nad sobą! Spieprzaj melancholio, jutro robię papryki!
Wsiadłam za kierownicę i odpaliłam auto, wrzuciłam wsteczny bieg i… krzyknęłam przerażona, gdy drzwi od strony pasażera otworzyły się, a do auta wsiadł jakiś facet.
– Jedź! – Nakazał. – Nie hamuj!
– Co pan? – Przeraziłam się nie na żarty.
– Jedź, mówię! – warknął, celując we mnie pistoletem.
Zamarłam. W głowie przemykały mi wszystkie informacje o porwaniach, technikach samoobrony i wizje z seriali detektywistycznych, odbijając się od siebie jak pijane kury. Nic jasnego i konstruktywnego, tylko chaos i panika. Pierwszy raz widziałam broń na żywo. Siedziałam w bezruchu z rozdziawioną buzią i oczami jak pięciozłotówki. Nie potrafiłam się ruszyć. To ten facet z kolejki i z parkingu! Ten sam przystojniak, ale teraz już nie taki interesujący, bo niebezpieczny. Szczęk broni skutecznie wyrwał mnie z odrętwienia.
– Jedź, mówiłem – wycedził przez zęby.
Brzmiało to na tyle groźne, że odblokowało mnie z odrętwienia i zastygłej w przerażeniu pozy. Cofnęłam zbyt gwałtownie i prawie wjechałam w auto, które właśnie mnie mijało. Klakson kierowcy znów włączył paniczną reakcję. Zahamowałam, silnik zgasł.
– Uspokój się. – Mężczyzna zacisnął dłoń na mojej, wgniatając mi palce w kierownicę. – Spokojnie i posłusznie równa się bezpiecznie.
Odetchnęłam powoli, głęboko i ponownie przekręciłam kluczyk w stacyjce. Silnik odpalił. Powoli jak na egzaminie prawa jazdy cofnęłam i włączyłam się do ruchu na parkingu, a następnie z niego wyjechałam.
– Co teraz? – Mój głos brzmiał piskliwie i drżąco.
– Jedź w kierunku autostrady – odpowiedział zwięźle.
Pojechałam więc, walcząc z chęcią zadania pytania o mój przyszły los. Bałam się odpowiedzi. Szukałam w głowie sposobu na ratunek. Zadzwonić nie zdążę, wyskoczyć z jadącego auta nie zdołam. Zabiję się albo on mnie zabije. Albo nas zabiję lub zostanę kaleką. Ubłagać? Spróbuję.
– Bardzo pana proszę… – zaczęłam.
– Zamknij się! – przerwał mi gwałtownie. – Jedź.
Co miałam zrobić? Jechałam więc, zostawiając za sobą kilometry i bezpieczne życie. Mieszkanie z Pućką, papryki u rodziców i spokojne życie.
Czy ja umrę?! Czy tak skończy się mój krótki żywot? Przecież ja nic jeszcze nie przeżyłam! Psychika znalazła ujście dla emocji w postaci gorących łez, które bez mojej wiedzy zaczęły płynąc po policzkach, rozmazując makijaż i kreśląc pewnie czarne mokre ślady. Wcale nie żegnałam się z życiem, zamierzałam wykorzystać każdą nadarzającą się sytuację i się uratować. To była zwykła reakcja organizmu na strach. Przy kontrolach policyjnych też zawsze płakałam bez udziału świadomości, dzięki czemu unikałam jakiejkolwiek kary ze strony służb mundurowych. Panowie policjanci byli zazwyczaj tak zaszokowani moją reakcją, że puszczali mnie wolno, by pozbyć się psychicznie rozstrojonego babska. Może też nie wiedzieli, co z takim zjawiskiem zrobić.
– Zjedź na stację! – Znów krótka komenda.
Zjechałam, rozglądając się za miejscem ułatwiającym ucieczkę. Najlepiej wjechać i zaparkować koło dystrybutora w zasięgu kamer. Tak, to dobry plan. Skręciłam kierownicą, by podjechać w tamtym kierunku.
– Tutaj. – Chwycił kierownicę lewą ręką i pokierował w najciemniejszą część parkingu, zasłoniętą uśpionymi o tej porze TIR-ami.
Ja pierdolę! To by było na tyle planowania ucieczki na parkingu. Zaparkowałam, ale to on zgasił silnik i wyciągnął ze stacyjki kluczyki.
– Posłuchaj mnie uważnie. – Nie zabił mnie i mówił spokojnym głosem. Może jest nadzieja. – Uspokój się, nie skrzywdzę cię. Potrzebuję twojej pomocy i mi jej udzielisz. Nie masz wyboru. – Zabrzmiało groźnie, ale dawało nadzieję. – Potrzebuję kobiety kierowcy i zmiennika za kierownicą – mówił dalej spokojnym głosem. – Zawieziesz mnie w kilka miejsc, a później będziesz wolna i o wszystkim zapomnisz.
– Dobre sobie, zapomnę o uprowadzeniu i o broni w rękach takiego przystojniaka – pisnęłam. – Chyba ocipiałeś!
Nim wybrzmiał dźwięk z ostatnich wypowiedzianych w emocjach słów, dotarł do mnie ich bezczelny sens. Włosy zjeżyły mi się na przedramionach i na karku. Czekałam na karę, a tymczasem usłyszałam śmiech. Porywacz zaczął się śmiać, uderzając bronią w prawe kolano. Nie wiedziałam, co myśleć ani jak się zachować. Naturalną reakcją był uśmiech, którego nie potrafiłam powstrzymać, ale towarzyszył mu strach i płytki, urywany przerażeniem oddech.
– No dobrze. – Uśmiech w głosie uspokoił mnie nieco. – Zamienimy się miejscami i jedziemy dalej. Teraz ja poprowadzę. – Zdjął płaszcz, rzucił go na tył auta. Odchylił oparcie siedzenia pasażera do maksimum i przeszedł na tylną kanapę. – No już!
Zdrętwiała od strachu gramoliłam się nieporadnie na miejsce pasażera, przyglądając się równocześnie, jak on zwinnie wśliznął się za kierownicę.
– Usiądź prosto – nacisnął blokadę mojego oparcia, które z impetem walnęło mnie w plecy. – Pierś do przodu, będzie dobrze. Obiecuję.
Zbił mnie z tropu tym stwierdzeniem. Przyjrzałam mu się. Był cholernie przystojny w swojej surowości. Wydatne kości policzkowe, krótko ostrzyżone włosy, duże oczy pod gęstymi brwiami i biały kołnierzyk pod marynarką nienagannego kroju. Na pierwszy rzut oka zadbany biznesmen, a na drugi – wprawny kochanek. Spojrzał, jakby usłyszał moje myśli. Odwróciłam się od niego speszona i wściekła na siebie z powodu tych fantazji. Ciężko było ją wyłączyć tym bardziej, że niewielka przestrzeń auta wypełniła się jego oszałamiającym zapachem. Kretynka ze mnie. Poczułam się równocześnie brzydsza niż kiedykolwiek dotąd. Zbyt niska, zbyt okrągła w pupie i biuście i zbyt pyzata. No i w końcu szłam na zakupy, więc i mój ubiór był mało wyjściowy. Ot, wygodne ciuchy. Choć z drugiej strony to może dobrze. Zawsze łatwiej jest uciec, gdy masz na nogach obuwie na płaskim obcasie.
Otarłam szybko twarz, mając nadzieję na zmazanie smug tuszu do rzęs, które pewnie artystycznie poznaczyły mi policzki czarnymi krechami. Co ja myślę?! Chcę mu się podobać? Temu… złoczyńcy?!
Przez najbliższe dwie godziny patrzyłam tępo przez okno pasażera.
– Wiesz? – Błysnął mi w głowie pomysł jak zapalenie się nieenergooszczędnej żarówki setki. – Jutro rano muszę być u rodziców – spojrzałam na zegarek. – Właściwie to dzisiaj rano.
– Rozumiem. – Wbrew moim oczekiwaniom jego głos był spokojny. – O siódmej rano zadzwonisz do nich i się wytłumaczysz. Wymyśl coś bardzo wiarygodnego. – Ostatnie zdanie wypowiedział stanowczo i z ukrytą groźbą. Sens słów podkreślił położeniem broni nad tablicą rozdzielczą przed sobą.
– Ok. – Poczułam, jak żarówka setka w głowie gaśnie równie szybko, jak wcześniej rozbłysła.
W trakcie kolejnych godzin to przysypiałam, to budziłam się z nerwowej drzemki. Przez sny przewijały mi się obrazy mózgu wylatującego z czaszki. Strzał oddany przez nieznajomego. Te obrazy przeplatały się z różowością gorących ust współpasażera, przesuwających się po mojej szyi w drodze do obolałych w oczekiwaniu sutków.
Obudziłam się skołowana i przetarłam oczy. Stwierdziłam kolejno, że wyłączono silnik, jest ciemno i cicho. Nie zmarzłam, więc pewnie nie staliśmy tu długo. Rozejrzałam się, wyglądając przez lekko zaparowane okna samochodu. Pomogłam sobie, przecierając je rękawem płaszcza. Staliśmy pod jakimś uśpionym hotelem. Śnieg za oknem i leniwie opadające płatki przydawały temu miejscu bajkową poświatę. Migający zapraszająco neon przypominał ozdobę na choince. Przed wejściem stało niewielkie drzewko świąteczne, oplecione kolorowymi, mrugającymi lampkami. Zdrętwiałymi palcami zapięłam płaszcz pod szyję, naciągnęłam szal na głowę i założyłam rękawiczki. Rzut oka na kierowcę i pytanie w głowie, czy ma zamiar spać w aucie? Przecież zmarzniemy, a i dalsza jazda będzie utrudniona. Nie, przecież nie po to przyjechał tutaj i zaparkował przed hotelem. Spojrzał na mnie, a ja automatycznie odwróciłam wzrok. Coś niepokojącego czaiło się w spojrzeniu ciemnych oczu. Nie umiałam patrzeć w nie i nie czuć całej masy sprzecznych emocji. Ciekawość, strach, podziw i – co tu się okłamywać – pociąg do kogoś tak męskiego i władczego. Czyżby obudziła się we mnie mała kobietka? Czy chcę być zniewolona i zdominowana? W sumie nie mierziła mnie taka myśl. Zamrugałam, odwróciłam się do tylnej kanapy, sięgając automatycznie po torebkę.
– Ja wezmę. – Ubiegł mnie, zabierając ją sprzed moich palców.
Gdzieś przeczytałam, że nie należy wozić torebki na przednim siedzeniu, by nie narazić się na wybicie szyby pasażera w celu zwinięcia jej. Ot, taka szybka myśl w głowie, bez związku.
Z torebką pod pachą wysiadł z auta, obszedł je, otworzył mi drzwi. Podał ramię, jakby to była… randka. Hotel, noc i dwoje ludzi przeciwnej płci. Znów myśli umknęły w dziwacznym jak na sytuację kierunku.
– Bądź grzeczna dla swojego i innych bezpieczeństwa. – Pochylił się ku mnie, gdy szliśmy w kierunku recepcji.
To obudziło mnie na dobre i odegnało kosmate mrzonki. Znów usztywnił mnie strach. Weszliśmy do minimalistycznie umeblowanego hotelu. Blat recepcji, białe ściany, komputer i blask neonów oraz jedyne żywe elementy – zaspany recepcjonista i akwarium z rybką w bezruchu. Gdyby nie bąbelki z napowietrzacza i delikatne ruchy płetw korygujące pozycję rybki pomyślałabym, że jest sztuczna.
– Dobry wieczór. – Recepcjonista miał przekrwione zmęczeniem oczy. – A może, dzień dobry. – Uśmiechnął się słabo.
– Prosimy pokój. – Poczułam, jak ujmuje mnie pod ramię, dłonią boleśnie ściskając nadgarstek.
– Pierwsze piętro, pokój numer 107. – Recepcjonista sięgnął po klucz i podsunął coś do podpisania. Nie przyglądałam się temu nawet.
Pierwsze piętro plus wysoki parter zmartwiło mnie. Nie wyskoczę raczej z okna. Złamię nogę, a w efekcie nie ucieknę. Poprowadził mnie do schodów i kiwnął głową, bym szła pierwsza. No tak, ma piękny widok na mój tyłek. Muszę schudnąć. Jeśli przeżyję.
Pokój był jasny i przestronny. Duże okno, białe lampy, duże, białe… łóżko. Stałam w progu, patrząc na nie i pozwalając obrazom przelatywać przez myśli. Ja i on w tym łóżku razem, nadzy i splątani kończynami. On szczupły, ja taka… okrągła. Cholera, pasowaliśmy do siebie w tym obrazku!
Zostaw Komentarz